Korespondencja z Rio de Janeiro
Niedzielna noc przyniosła to, czego świat się spodziewał. Michael Phelps popłynął na drugiej zmianie w finale kraulowej sztafety 4x100 m, po 3 minutach i 10 sekundach już wiedział, że z pomocą kolegów poprawił medalowy rekord nie do pobicia przez innego sportowca. Publiczność znów zobaczyła zwycięską rundę mistrza wokół basenu, kto patrzył uważnie, dostrzegł łzę spływającą po policzku.
– Kiedy stanąłem na słupku, naprawdę pomyślałem, że serce wyskoczy mi z piersi, tak byłem pobudzony. Dobrze było poczuć ostatni raz emocje sztafetowe i zobaczyć ten krążek na szyi – mówił po dekoracji.
Wie, co mówi, minione cztery lata nie były czasem spokojnym: drugi areszt za jazdę pod wpływem alkoholu, sześć tygodni terapii, porzucenie nałogu, oczyszczenie się ze słabości do butelki.
Potem było już znacznie lepiej. Zaręczyny z Nicole. Pogodzenie się z ojcem Fredem, którego odrzucił po gorzkim rozwodzie rodziców. Własne pierwsze ojcostwo – na świat przyszedł trzy miesiące temu syn Boomer, którego wziął do Rio, by nie tracić niczego z uroków wychowania dziecka. Wreszcie powrót na pływalnię, by pożegnać się godnie z dyscypliną, w której został legendą.