Prawdziwy mężczyzna ma prawo do łez tylko wówczas, gdy Humphrey Bogart całuje Ingrid Bergman w „Casablance" i olimpijska reprezentacja Polski wchodzi na stadion podczas otwarcia igrzysk. Tak napisał przed laty znakomity dziennikarz Krzysztof Mętrak.
Co zostało z tej magii, z naszej wiary, że igrzyska to jest święto sportu, a nie finansowe żniwa dla Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, sponsorów, telewizji i producentów najlepszego dopingu? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, gdy zasiądzie przed telewizorem w piątkową noc, by obejrzeć otwarcie w Rio.
Jak traktować mistrzów olimpijskich, którzy płaczą ze wzruszenia na podium, a potem muszą oddawać medale, bo okazuje się, że brali doping? Dziś każda dekoracja jest tymczasowa, każdy mistrz jest mistrzem w zawieszeniu przez dziesięć lat, bo tak długo przechowuje się zamrożone próbki, by potem zbadać je za pomocą nowych metod.
Bywało już, że sportowiec dowiadywał się o zdobyciu medalu z listu od MKOl, metalowy krążek odpowiedniego koloru wysyłano do jego krajowego komitetu olimpijskiego pocztą lub wręczano mu osobiście w poczekalni na lotnisku, bo tak było najwygodniej. Są już przypadki, że zawodnik, który zdobył ten „korespondencyjny" medal, na kolejnych igrzyskach sam został zdyskwalifikowany za doping i będzie musiał ten drugi medal oddać.
Rio to są kolejne igrzyska mistrzów, których trudno bezkrytycznie podziwiać, tak jak w dobrej wierze podziwialiśmy ich poprzedników w czasach, gdy w sporcie obowiązywało domniemanie niewinności. Dziś mamy raczej domniemanie winy, a ci, którzy myślą inaczej, sami siebie skazują na domniemanie naiwności.