Pod względem sportowym pokazał wielką klasę, pod górę już przy pierwszej okazji uciekł równie fantastycznie jak przed laty Lance Armstrong. Ale chyba nikt, kto czyta światową prasę (poza brytyjską) i ogląda telewizję, nie powie, że Froome wizerunkowo coś na szosach Francji wygrał. Wprost przeciwnie - jego nazwisko, do tej pory dla większości kibiców moralnie obojętne, stało się symbolem hydry, której nie sposób definitywnie urwać łba. Kiedy wygrywał wielki poprzednik Froome'a w grupie Sky Bradley Wiggins i sam Froome w roku 2013, aż tak wielu wątpliwości nie było. Świat uwierzył, że brytyjski medialny mastodont przeznacza ogromne pieniądze na kolarstwo i nie żąda zwycięstw za wszelką cenę. Mało tego, supergrupa Sky powstała pod hasłem: zrywamy z dziedzictwem Armstronga, pokazujemy, że można zwyciężać bez dopingu. To się dobrze sprzedawało, tym bardziej że zarówno Wiggins, jak i Froome to ludzie o życiorysach niebanalnych. Obaj powtarzali, że można ich kontrolować w dzień i w nocy, bo nie mają nic na sumieniu.

Po tegorocznym Tourze niewiele z tej wiary zostało, przede wszystkim Francuzi zachowali się jak grzesznicy nawróceni na ostatnim zakręcie. Długo nie kwestionowali sukcesów Armstronga, wielbili swoich koksiarzy Laurenta Jalaberta i Richarda Virenque i do dziś nie mają ich dość, skoro to właśnie oni komentują Tour we francuskich mediach. Jest to gruba nieprzyzwoitość, bardzo osłabiająca ostrze krytyki gospodarzy wobec Froome'a.

Oczywiście nie ma dowodów na to, że walijski menedżer grupy Sky sir Dave Brailsford wodzi wszystkich za nos, tak jak czynił to boss Armstronga, niesławnej pamięci Johan Bruyneel. W Wielkiej Brytanii Brailsford ma mocną pozycję – to on stał za wiązanką olimpijskich medali wywalczonych w kolarstwie torowym, to on dał Brytyjczykom pierwsze zwycięstwo w Tourze i obietnicę, że nigdy nie będą się wstydzić. Wstydu rzeczywiście jak na razie nie ma, ale tego, co w sporcie jest równie ważne jak zwycięstwo i nagroda, czyli podziwu, Froome i Brailsford po zwycięstwie w Tour de France się nie doczekali.

Czy ich krzywdzimy, czy płacą rachunek za Armstronga, czy trzeba będzie ich przepraszać? Dopiero gdy się okaże, że zgrzeszyliśmy pamiętliwością i złą wiarą, będzie to prawdziwe zwycięstwo Froome'a. Ale czy powrót wiary w wolne od dopingu kolarstwo jest w ogóle możliwy? Po tym, co zobaczyliśmy w tym roku na szosach Francji i co przeczytaliśmy w gazetach całej Europy, trudno być optymistą. Nie wiem, ile wody musi upłynąć w Sekwanie i Loarze, by Tour był znowu czystą przyjemnością. A może nigdy nią nie był, może Armstrong nie zmienił niczego poza skalą oszustwa? Ale jedno zmieniło się bez wątpienia – Amerykanin po żadnym ze zwycięstw nie musiał już przed metą na Polach Elizejskich odpowiadać na pytanie: „Co może pan zrobić, byśmy uwierzyli w pana uczciwość?", a Froome jak najbardziej. Ale to jeszcze nie powód, by uznać ten Tour za święto. Co najwyżej za definitywny koniec wieku naiwności.