– Jamshid?
– Tak?
– Spytaj, co tam mają w tych słojach.
Jamshid podszedł do gospodarza. Chwilę rozmawiali.
– To są węże.
– Jakie węże? – wzdrygnąłem się.
– Węże w occie.
– Po co im, do cholery, węże w occie?
Jamshid raz jeszcze poszedł pogadać z gospodarzem.
– Ot tak, dla zabawy.
– Co dla zabawy?
– Przychodzą tu czasem węże. Nie wiedzą, co z nimi zrobić, to je łapią do słoików i zalewają octem.
– Czy to jadowite węże?
– O tak, jadowite – tym razem wzdrygnął się Jamshid.
Gospodarz, szczerząc radośnie zęby, wszedł do blaszanej budy i przyniósł słoiki z wężami. Spojrzałem głęboko w oczy noszącego więzienny drelich gospodarza. W jego czarnych tęczówkach nie było ani dnia, ani nocy. Słońca ani księżyca. Ani gwiazd. Nie było nic. Tylko pustynia.
Obok nas zatrzymał się samochód. Zakołysał się mocno, zanim wypluł ze swoich wnętrzności czterech mężczyzn w czarnych marynarkach i szerokich tureckich spodniach.
– Są z Baktrii – wyszeptał z podziwem Jamshid.
*****
Wsiedliśmy do naszej toyoty. Nierówno zastukał silnik. Samochód wolno ruszył. Handlowa buda łowców wężów z Dasht-e Kavir z oświetlającym ją różowym neonem została daleko z tyłu, a potem zupełnie znikła w przestrzeni nocy. Gnaliśmy znów z korowodem ciężarówek przez niekończący się asfalt ku odległemu miastu Isfahan. Mijaliśmy kolejne trakty wydeptane przez tysiącletnie karawany.
Wokół piętrzyły się pełne ludzkich kości wydmy. Widzieliśmy zastępy „nieśmiertelnych" z Persepolis i wielki wóz bojowy Dariusza, goniony przez mgławicowe macedońskie armie. Momentami na nieboskłonie migotały gwiazdy. I cieszyły się duchy, że z niebios spoglądają na nich bogowie. A myśmy drzemali jak wtulone w fotele dzieci.
Śniliśmy o Iranie. Achemenidach i domu. A wszystko to wydarzyło się, zanim trafiliśmy do Isfahanu. Zanim zagłębiliśmy spojrzenia naszych oczu w przebogatych straganach isfahańskich kupców. I zanim w starej herbaciarni spotkałeś piękną Maral, dziewczynę o orzechowych oczach, ukrywającą skromnie włosy pod lazurową chustą.