Podróż przez Wielką Pustynię Słoną: Irańscy łowcy węży

Na Wielkiej Pustyni Słonej karawany nie przepadały, bo trzymały się „jedwabnego szlaku", który opierał się o północną część pustyni. Ginęli ludzie walki. Żołnierze obcych armii. Najeźdźcy, którzy zapuszczali się w głąb pustyni.

Aktualizacja: 30.06.2018 07:05 Publikacja: 30.06.2018 00:01

Podróż przez Wielką Pustynię Słoną: Irańscy łowcy węży

Foto: Fotorzepa/ Paweł Kasri

Jechaliśmy przez Wielką Pustynię Słoną (Dasht-e Kavir) późną nocą, w przylepiającym się do szyb samochodu drobnym deszczu. Nie widzieliśmy ani chmur, ani gwiazd. Szeroka droga wspinała się na granatowe garby wzniesień. Znaki drogowe co chwila przypominały, że o każdej porze dnia i nocy przez pas asfaltu przetoczyć się może stado dzikich wielbłądów. Trzeba było więc uważać, mieć oczy szeroko otwarte, bronić się przed wszechogarniającą siłą snu.

Czytaj więcej:

Miłośnicy poezji, pogromcy Babilonu

Mgła. Chwila przerwy. I jeszcze większa mgła. Pewnie bezwiednie przekroczyliśmy granicę chmur. Jechaliśmy przez Dasht-e Kavir, zanim jeszcze wszystko się wydarzyło, zanim swoim słonecznym ogrodem przyjął nas Isfahan. Zanim odwiedziliśmy otoczony koroną błękitnych meczetów plac Imama i zanim w małej herbaciarni na piętrze narożnego budynku poznałeś piękną Maral, dziewczynę o orzechowych oczach, która skromnie przykrywała włosy lazurową chustką.

Wokół placu Imama rozpościerają się markizy zamożnych sklepów. Głębiej w korytarzach mieści się najszlachetniejszy na świecie suk; ludzie są tu wytworni, milczący, wydaje się, że pieniądze są dla nich niepotrzebnym dodatkiem do przyjemności domykanej transakcji. W ukrytych w podwórzach pracowniach sławni miniaturyści malują pędzelkami z kociej sierści pełne zawiłości sceny na pergaminie, płytkach ze słoniowej, wielbłądziej kości lub na papierze.

Niektórzy, gdy drzwi są szczelnie zamknięte, a obcy dostatecznie oswojeni, wyciągają z albumów rysunki potępione. To najczęściej sceny ogrodowe z perskiej tradycji – piękna kobieta gra na cytrze. Siedzący obok mężczyzna wyciąga w kierunku jej odsłoniętej piersi lubieżną dłoń. Ręka zawisa w powietrzu gdzieś w kawałku przestrzeni między szczyptą perwersji a niepokonanym tabu, którego strzegą niewidzialni aktywiści moralnej policji i żelazna ręka siwobrodych. Ręka nie trafi więc do celu, nie spocznie na morelowej skórze wybranki. Tego byłoby za wiele. Ale i naga pierś pachnie brutalną karą. Nasz perski przewodnik Jamshid, gdy zobaczył obrazek, zaczął coś mówić podnieconym głosem do malarza, a potem wydukał po angielsku: Ten człowiek za takie obrazy może pójść do więzienia...

Siwy malarz mrugnął do mnie znacząco, gdy chowałem obrazek do plecaka. Przez moment w jego źrenicy zobaczyłem iskrę nie tyle odwagi, ile chłopięcej przekory. Jest Bóg na niebie – uśmiechnąłem się, wręczając mu zwitek pieniędzy. Jest Bóg w kraju ajatollahów, którzy robią wiele, by go obrzydzić zwykłym śmiertelnikom. Ale to wszystko było później, gdy już przejechaliśmy Dasht-e Kavir. Bez przygód i bez strachu. W jesiennej mgle i późnym deszczu.

*****

Wielka Pustynia Słona to jedyna pustynia, której nie dotknąłem. Przez jej granatowe pół tysiąca kilometrów jechaliśmy bezpiecznym i wygodnym busem. Było chłodno i ciemno. I lał deszcz. Wzgórza migały odbitym blaskiem świateł mijania. Drogą przetaczały się korowody ciężarówek. Samochód za samochodem, jak niekończące się strumienie pełznących przez wilgotny las ciężkich grafitowych mrówek.

Za oknami ciągnęła się przerywana niekiedy iskierkami świateł noc. To ludzkie siedziby. Jakże ich mało na Dasht-e Kavir. Gromadzą się jak gapie przy drodze. Wypatrują zezowatych ciężarówek, kusząc ciepłym światłem gościny. Jest noc, wilgoć, zbliża się zima. A u nas suchy kąt, nocleg, gorąca herbata i wielkie cysterny z benzyną. Bez niej nie pojedziesz dalej. Światła nikną w oddali. Nasz konwój znowu zagłębia się w bezludną wyżynę. W światłach reflektorów widać tylko asfalt drogi i piaskowe pobocza. Za ich krawędzią bezkresna czerń Dasht-e Kavir, niekończącego się piaszczystego stepu, kraju lisów i wielbłądów, antylop i gepardów. Soli i zabijającego życie słońca.

– Wiecie, ilu ludzi zginęło na pustyni? – pyta Jamshid.

– Wielu – zgaduję.

– Ginęli głównie wrogowie. Karawany nie przepadały, bo trzymały się jedwabnego szlaku, który opierał się o północną część pustyni. Ginęli ludzie walki. Żołnierze obcych armii. Małe oddziały najeźdźców, które zapuszczały się w głąb pustyni. Tam nie ma karawanserajów. Tam nikt nie czeka. Słońce i chłód są równie zabójcze. Wykopanie jamy w ziemi nie ratuje życia. Poza tym węże, skorpiony. Do dziś z wydm Dasht-e Kavir sterczą ludzkie kości...

Chwila ciszy. Czerń nocy jest niemal głośna. Trudno o niej nie myśleć. Trudno nie widzieć karawan wyłaniających się z mroków nocy.

– Iran był imperium przez ponad tysiąc lat. To my daliśmy światu łagodną monarchię i tolerancję religijną. Na murach Persepolis nie ma obrazów przemocy. Ludzie składają dary królowi w pokoju. Cyrus Wielki zdobył Babilon i uwolnił jego niewolników. Pozwolił Żydom wrócić z drugiej niewoli i dał im pieniądze na odbudowę świątyni. Czczą go do dziś. Państwo Achemenidów, choć agresywne, było pierwszym imperium globalnym. Dało początek perskiej kulturze. Kulturze poezji, wina i radości; astronomii i nauki, Hafeza i Ferdousiego.

Krople deszczu ciągle roztrzaskiwały się na szybie samochodu.

Pamiętacie taką scenę w „Aleksandrze" Oliviera Stone'a: oto Arystoteles rysuje swoim wychowankom, młodym chłopcom: Aleksandrowi, Nearchosowi, Hefajstionowi, Ptolemeuszowi, kosturem na piasku mapę świata...

...Na wschód od Hellady jest Azja. Dzika i nieludzka. Pełna potworów i zła. Albo Azja pokona nas, albo my Azję... To on zaszczepił w głowach tych chłopców ideę zmierzenia się z ucieleśnionym azjatyckim złem. Cóż mogło być dla nich bardziej atrakcyjnego niż rzucenie na kolana tej zwierzęcej Persji. Minęło kilka lat i ruszyli uzbrojeni w swoje długie włócznie – sarissy. Granik, Issos, Gaugamela. Rzucili Achemenidów na kolana. Dariusz zginął z ręki swoich satrapów.

Imperium miało upaść, ale zatrzęsło się tylko pod sandałem nowego Pana Azji. Macedońska horda doszła do Persepolis i spaliła pałace. I nagle wydarzyło się coś niespodziewanego... bałkańscy górale odkryli, że Iran nie jest krajem dzikich, że przyjmują ich piękni i zamożnie ubrani ludzie. Są dla nich wyszukanie grzeczni, padają do stóp. Towarzyszy im piękna muzyka i język. Bodaj Aleksander pojął pierwszy, że jedyną szansą dla jego dynastii jest zintegrowanie dwóch kultur, pożenienie tradycji helleńskiej z perską. Włączenie do panteonu Ahury Mazdy. Uszanowanie obyczaju.

Zaczął się nosić z perska. Wprowadził dworski obyczaj. Między innymi tak mocno krytykowaną przez Macedończyków praktykę padania przed królem na twarz. Wziął za żonę Roksanę. Wymógł na swych oficerach założenie perskich rodzin. Wprowadził lokalną młodzież do armii. Budował nową cywilizację. Ale pił ciągle jak Macedończyk.

Wybrał się do Indii. Wcześniej walczył latami w Baktrii. Nad Indusem poczuł, że musi zarządzić powrót. Był już wtedy wymęczonym przez choroby i alkoholizm despotą z chwilowymi tylko prześwitami jasności umysłu. Wybrał powrót do Babilonu przez pustynię Gedrozji. Był to wielki błąd. Miał mniej szczęścia niż przed laty, gdy uratowały go ptaki po zagubieniu drogi do Siwa na Pustyni Libijskiej. Armię dziesiątkowały choroby i pragnienie. Ludzie i konie padali jak muchy. Aleksander wierzył w swoją dobrą gwiazdę, wszak tą samą drogą wracał do domu mityczny Dionizos; czemuż miałby on – równy bogom – mieć mniej szczęścia? Armia dowlokła się do Babilonu. Ale wódz przeliczył się ze swoimi siłami. Pustynia Gedrozji zmogła jego siły. Umarł. Odszedł w gwiazdy. Świeci do dziś. On i jego legenda.

Przed nami pojawiły się nowe światła. Samochód przyhamował. Zjechał na pobocze. Zatrzymał się. Wysiedliśmy. Przed nami, w tle jakiegoś obszarpanego osiedla, stała budka z blachy falistej. Przez polepioną szybę sączyło się światło. W środku siedział jakiś brudny człowiek, wciśnięty jak szmaciana lalka między półki z napojami, wszechobecnymi w Iranie ciasteczkami i chipsami. Pomachał przyjaźnie ręką. Obok budki stał zadaszony stół, nad którym wisiała elektryczna lampa. Obok, na ceglanym postumencie, krył się zamknięty w drucianej klatce samowar. Z klatki wystawał tylko kurek. Górna klapa pomalowanej na niebiesko klatki była odkryta, jakby ktoś, kto chciał zabezpieczyć przed złodziejami cenny przedmiot, w ostatnim momencie postanowił dać im szansę. A może szarmanckiego gospodarza w brązowym, więziennym drelichu po prostu nie było stać na kłódkę?

Otoczyliśmy samowar. Poczęstowaliśmy się plastikowymi kubkami. Gospodarz podał nam torebki z herbatą, a jego ukrywający się pod czerwonym dresowym kapturkiem wspólnik grzecznie usłużył słoikiem z kryształami wszechobecnego w Iranie szafranowego cukru. Smakuje równie źle jak każdy, ale tego wieczoru, pośrodku Dasht-e Kavir, był jak zastrzyk budzącej nasze zwiotczałe mięśnie energii. Piliśmy herbatę. Było zimno. Żarówka kołysała się niespokojnie pod nadwątlonym starością dachem. Chybotliwe promienie oświetlały raz po raz pomazane na czerwono jakimiś literami ściany, a chwilę później ustawione równo pod ścianą butle z gazem. Przy mocniejszych podmuchach ziarna światła padały na chromy stojących koło sklepu tureckich motorowerów. Maszyny lśniły odbitym światłem pustynnego luksusu.

– Spójrzcie, jakie czyste te motocykle. To jest pustynia...

Wypadało pogratulować właścicielom, ale oni nie przywiązywali wagi do naszych spojrzeń. Przynieśli rozpalony ghalyan, czyli irańską fajkę wodną. Zaproponowali wspólne palenie.

Pierwsze kłęby uniosły się pod sufit. Czyż to nie starożytny obrzęd okadzania ołtarzy? – pomyślałem. W ręku tego w drelichu pojawiła się nagle plastikowa butelka sprite'a. Pociągnął mocno i wyraźnie zadowolony głęboko westchnął. Po nim swój łyk wypił zakapturzony na czerwono wspólnik. Chcecie? Wyciągnął butelkę w naszą stronę. Zbliżyłem usta do butelki i mocno pociągnąłem. Poczułem pieczenie języka, choć nie tak mocne, jakbym pił nasz alkohol. Co to? Odpowiedzieli śmiechem. Rozgrzewacz – dodał tłumacz. Przeźroczysty płyn przechodził z ręki do ręki. Każdy pił po łyku, dwóch i oddawał zieloną butelkę następnemu. Przyjemne ciepło zaczęło się rozlewać po skręconych od podróży jelitach.

– Szlag ich trafi. Sympatyczny bimberek pośrodku pustyni w Iranie. Co za kraj. Kocham szyitów...

Jamshid był zawstydzony.

– To nie tak. Tu zwykle jest inaczej. Oni chyba zmarzli...

– Przy samowarze?

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

*****

Poszedłem obejrzeć blaszaną budę, która próbowała udawać pustynny supermarket. Ktoś pomalował ją nieco bez sensu na kolor pistacjowy. Ale jeszcze większym kuriozum był wiszący nad nią, jak nad amsterdamskim burdelem, wielki różowy neon. Wokół stały pordzewiałe, robione z beczek po ropie śmietniki. Podszedłem do okienka. Wewnątrz na półkach paczki z ciastkami, chipsami i lokalnym wynalazkiem: zam-zam colą. I nagle, pomiędzy półkami, zobaczyłem jakieś wielkie, wypełnione brązową cieczą słoiki. A wewnątrz zanurzone w lepkim płynie napęczniałe kształty, jakieś ni to owoce, ni to warzywa. Marynaty? Na sprzedaż? Dziwne. Nigdy czegoś podobnego w pustynnych budach nie widziałem...

– Jamshid?

– Tak?

– Spytaj, co tam mają w tych słojach.

Jamshid podszedł do gospodarza. Chwilę rozmawiali.

– To są węże.

– Jakie węże? – wzdrygnąłem się.

– Węże w occie.

– Po co im, do cholery, węże w occie?

Jamshid raz jeszcze poszedł pogadać z gospodarzem.

– Ot tak, dla zabawy.

– Co dla zabawy?

– Przychodzą tu czasem węże. Nie wiedzą, co z nimi zrobić, to je łapią do słoików i zalewają octem.

– Czy to jadowite węże?

– O tak, jadowite – tym razem wzdrygnął się Jamshid.

Gospodarz, szczerząc radośnie zęby, wszedł do blaszanej budy i przyniósł słoiki z wężami. Spojrzałem głęboko w oczy noszącego więzienny drelich gospodarza. W jego czarnych tęczówkach nie było ani dnia, ani nocy. Słońca ani księżyca. Ani gwiazd. Nie było nic. Tylko pustynia.

Obok nas zatrzymał się samochód. Zakołysał się mocno, zanim wypluł ze swoich wnętrzności czterech mężczyzn w czarnych marynarkach i szerokich tureckich spodniach.

– Są z Baktrii – wyszeptał z podziwem Jamshid.

*****

Wsiedliśmy do naszej toyoty. Nierówno zastukał silnik. Samochód wolno ruszył. Handlowa buda łowców wężów z Dasht-e Kavir z oświetlającym ją różowym neonem została daleko z tyłu, a potem zupełnie znikła w przestrzeni nocy. Gnaliśmy znów z korowodem ciężarówek przez niekończący się asfalt ku odległemu miastu Isfahan. Mijaliśmy kolejne trakty wydeptane przez tysiącletnie karawany.

Wokół piętrzyły się pełne ludzkich kości wydmy. Widzieliśmy zastępy „nieśmiertelnych" z Persepolis i wielki wóz bojowy Dariusza, goniony przez mgławicowe macedońskie armie. Momentami na nieboskłonie migotały gwiazdy. I cieszyły się duchy, że z niebios spoglądają na nich bogowie. A myśmy drzemali jak wtulone w fotele dzieci.

Śniliśmy o Iranie. Achemenidach i domu. A wszystko to wydarzyło się, zanim trafiliśmy do Isfahanu. Zanim zagłębiliśmy spojrzenia naszych oczu w przebogatych straganach isfahańskich kupców. I zanim w starej herbaciarni spotkałeś piękną Maral, dziewczynę o orzechowych oczach, ukrywającą skromnie włosy pod lazurową chustą.

Jechaliśmy przez Wielką Pustynię Słoną (Dasht-e Kavir) późną nocą, w przylepiającym się do szyb samochodu drobnym deszczu. Nie widzieliśmy ani chmur, ani gwiazd. Szeroka droga wspinała się na granatowe garby wzniesień. Znaki drogowe co chwila przypominały, że o każdej porze dnia i nocy przez pas asfaltu przetoczyć się może stado dzikich wielbłądów. Trzeba było więc uważać, mieć oczy szeroko otwarte, bronić się przed wszechogarniającą siłą snu.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Społeczeństwo
Sąsiedni kraj zerwie traktat pokojowy z Izraelem? Duże protesty w Ammanie
Społeczeństwo
ReImagine TALKS. Rozmowa o migracji z Antóniem Vitorino
Społeczeństwo
Po zamachu w Moskwie: rosyjska prowincja nienawidzi stolicy
Społeczeństwo
Rekordowa sprzedaż leków w rosyjskich aptekach. Na co masowo leczą się Rosjanie?
Społeczeństwo
Szybko nasila się spór o aborcję w Niemczech