Najważniejszym postulatem Trumpa jest renegocjacja warunków umowy o wolnym handlu NAFTA zawartej w 1994 r. między Kanadą, Meksykiem i Stanami Zjednoczonymi. Jednocześnie zapowiedział, że w razie niepowodzenia tych negocjacji Stany wycofają się z umowy. Warto zauważyć, że amerykański prezydent ma takie prawo i może z niego skorzystać bez pytania o zgodę Kongresu. Zdaniem Trumpa NAFTA doprowadziła do masowego przenoszenia produkcji amerykańskich spółek do Meksyku, w którym koszty pracy są dużo niższe. To w efekcie doprowadziło do likwidacji wielu miejsc pracy w Stanach.
System będzie się bronił
Można się spodziewać, że opór wielkiego amerykańskiego biznesu, również tego blisko związanego z partią republikańską, będzie duży. Gospodarki obu krajów są bowiem bardzo mocno powiązane – USA odpowiada za 73 proc. meksykańskiego eksportu (291 mld USD/rocznie), dla Stanów Meksyk jest natomiast drugim najważniejszym partnerem handlowym (13 proc. amerykańskiego eksportu, czyli ok. 190 mld USD/rocznie).
Nie wiadomo również, czego dokładnie takie renegocjacje miałyby dotyczyć. Być może Trump zechce wyłączenia określonych sektorów gospodarki z NAFTA (np. samochodowego lub komputerowego). To jednak może być trudne – koncerny amerykańskie (np. GM czy IBM) zainwestowały gigantyczne kwoty w swoje meksykańskie fabryki. Na pewno jakieś zmiany tu nastąpią, nie należy się jednak spodziewać, pomimo wojowniczej retoryki Trumpa, jakiejś rewolucji.
Trump chce również zakończenia negocjacji dotyczących Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji (tzw. TTIP) – porozumienia handlowego negocjowanego od 2013 r. z Unią Europejską. Decyzja ta będzie jednak miała ograniczone znaczenie praktyczne, gdyż szanse na zawarcie tej umowy były i tak niewielkie, szczególnie po Brexicie (Wielka Brytania była jej głównym orędownikiem) oraz protestach w wielu krajach unijnych związanych z podpisaniem umowy o wolnym handlu z Kanadą (CETA).
Zaskakująca jest natomiast deklaracja wycofania się z projektu Partnerstwa Transpacyficznego (tzw. TPP). Celem tej umowy jest utworzenie jednej z największych stref wolnego handlu obejmującej kraje Azji i Pacyfiku (Australia, Brunea, Kanada, Chile, Japonia, Malezja, Meksyk, Nowa Zelandia, Peru, Singapur, Stany Zjednoczone oraz Wietnam). Sama umowa została podpisana 5 października 2015 r. i trwa proces ratyfikacji w poszczególnych uczestniczących krajach (Japonia zaakceptowała ją w zeszłym miesiącu). Biorąc pod uwagę obsesje Trumpa na punkcie amerykańskiego deficytu handlowego, decyzja ta wydaje się zrozumiała. Z drugiej jednak strony był to od początku projekt przede wszystkim polityczny, który miał na celu nie tyle liberalizację handlu międzynarodowego, ile raczej stworzenie bloku państw powiązanych ze Stanami Zjednoczonymi, który stanowiłby przeciwwagę dla rosnących wpływów Chin w Azji. Trump niejednokrotnie podkreślał, że jednym z najważniejszych wyzwań amerykańskiej polityki zagranicznej są Chiny – jedyne państwo na świecie, które mogłoby rzucić rękawicę USA. Wycofanie się Stanów z TPP niewątpliwie wzmocni pozycję Chin w regionie. Kraj ten bowiem negocjuje aktualnie umowę o regionalnym kompleksowym partnerstwie gospodarczym (tzw. RCEP) będącym odpowiedzią na TPP. Porozumienie to ma powiązać gospodarczo 16 państw generujących ok. 31 proc. światowego PKB (przy czym siedem z nich uczestniczyło również w TPP). Jednym słowem, Stany Zjednoczone oddają w Azji pole Chinom.