Minęło półtora roku od przejęcia władzy w Polsce przez nową ekipę. Ekipę, która powołując się na zasługi w procesie odzyskiwania suwerenności, głosiła hasło uzdrowienia wielu dziedzin życia publicznego w kraju. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Ekipa miała swój rząd i uległego prezydenta. Sejm został sprowadzony do roli czysto formalnej. Co prawda lider rządzącego ugrupowania nie pełnił żadnych istotnych funkcji państwowych, jednak ze względu na swój osobisty autorytet kierował ze swej siedziby każdą istotną dziedziną życia publicznego, a ministrowie, premier czy nawet prezydent jedynie meldowali mu wykonanie danego zadania.
Jedyną sferą życia, która opierała się wpływom grupy rządzącej, były sądy, do tej pory rzeczywiście niezawisłe i niepodatne na naciski polityczne. Z tego właśnie powodu obóz władzy postanowił zaatakować sądownictwo, nie oglądając się na konstytucyjne gwarancje niezależności sądów. Minister sprawiedliwości, prawnik, znany z twórczej metody naginania przepisów konstytucji, opracował plan zmierzający do podporządkowania niepokornych dotąd sędziów ugrupowaniu rządzącemu.
Zaczął od góry, czyli od Sądu Najwyższego, a ściślej – od usunięcia jego prezesa. Co prawda zgodnie z konstytucją sędziowie byli nieusuwalni, jednak pomysłowy minister znalazł sposób i na to. W nowej ustawie regulującej ustrój sądów znalazł się przepis o prawie prezydenta do przenoszenia sędziów we wcześniejszy stan spoczynku. Przepis ewidentnie niekonstytucyjny, ale cóż z tego...
Zaledwie kilkanaście dni od wejścia w życie nowego prawa prezydent wykorzystał ten przepis do przeniesienia w stan spoczynku pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. W ciągu kilku miesięcy w ten sam sposób zostali usunięci ze stanowisk dwaj prezesi SN. Na ich miejsce powołano prezesów sprzyjających rządzącej ekipie.
Podobnie uczyniono z sądami niższych szczebli. Niepokorni prezesi zostali przeniesieni w stan spoczynku, a na ich miejsce minister sprawiedliwości powołał sędziów przychylnych nowej władzy. Miało to dwojakie skutki. Po pierwsze, nieskuteczne okazywały się protesty wyborcze partii opozycyjnych, składane po zarządzonych wkrótce przyspieszonych wyborach parlamentarnych. Co jednak istotniejsze, funkcjonariusze opcji rządzącej nie musieli się już obawiać odpowiedzialności prawnej. Przeciwnie – sądy zaczęły być wykorzystywane do walki z wszelkimi działaniami opozycyjnymi. Ulegli wobec władzy wykonawczej prezesi sądów dbali, by w sprawach o charakterze politycznym orzekali sędziowie sprzyjający nowej władzy. W sumie założony cel został osiągnięty – sądy straciły swą niezależność i stały się jednym z elementów państwa zmierzającego prostą droga ku systemowi autorytarnemu. Politycy opozycji byli bezradni. Próbowali się co prawda jednoczyć, organizować uliczne protesty i zwoływać kongresy partii opozycyjnych, wobec zdecydowanych działań władzy nic jednak nie wskórali.