Nigdy wcześniej wybory do PE nie budziły tyle emocji. Owszem, w poszczególnych krajach entuzjazmowano się nimi, ale traktując je wyłącznie jako sondaż popularności partii przed znacznie ważniejszymi wyborami do parlamentów narodowych. Jednak ogólny wynik był z grubsza znany: wygrają chadecy, niedługo po nich będą socjaldemokraci, a potem trochę dalej, takie grupy jak liberałowie, Zieloni, jakaś reprezentacja konserwatystów i komuniści. A na końcu wszelkiej maści populiści z lewej i prawej strony, z których część zasili może konserwatystów, a reszta będzie się próbowała mniej lub bardziej udolnie porozumieć. I albo będzie działała jako eurodeputowani niezależni, albo jako grupa, a nawet dwie, która nie ma żadnego wewnętrznego spoiwa i stanowić będzie tylko egzotyczne urozmaicenie plenarnych posiedzeń. A warunki i tak będą dyktować partie głównego nurtu. Ten ustalony porządek rzeczy może się jednak załamać, bo jest atakowany z dwóch stron.

Pierwsza to tradycyjne skrzydło populistów. Tym razem znacznie jednak wzmocnione, bo kryzys imigracyjny powoduje wzrost popularności partii antymigracyjnych w UE. W wyborach do PE zmierzą się więc już nie tylko egzotyczne i niedoświadczone w rządzeniu partie Francuzki Marine Le Pen czy Holendra Geerta Wildersa. Ale też tworzące koalicje rządowe włoska Liga Północna i austriacka Partia Wolności oraz zyskująca gwałtownie na popularności Alternatywa dla Niemiec czy Szwedzcy Demokraci. Matteo Salvini, nominalnie wicepremier i minister spraw wewnętrznych, a faktycznie rządzący teraz Włochami lider Ligi Północnej, zwiera szyki z Viktorem Orbánem, który należy obecnie do grupy chadeckiej. Ich poglądy na imigrację w pewnej części co prawda się wykluczają, bo Orban nie chce widzieć u siebie żadnego imigranta, a Salvini żąda, żeby inne państwa UE podzieliły się tymi, którzy dotarli do Włoch. Ale łączy ich niechęć do Brukseli i pogarda dla unijnego prawa. Sojusz Orbana z Salvinim, choć ten pierwszy nie powiedział jeszcze jednoznacznie, że opuszcza chadeków, miałby znacznie poważniejsze konsekwencje niż porozumienia zawierane przed poprzednimi wyborami między Le Pen i Wildersem. Tamtych każdy otaczał kordonem sanitarnym, podczas gdy Węgier i Włoch po pierwsze rządzą w swoich krajach, a po drugie, uchodzą za ludzi, którzy odnieśli sukces.

Z drugiej strony tradycyjnym układem partyjnym chce zachwiać Emmanuel Macron. Wygrał wybory we Francji tworząc nowy ruch En Marche! i ma nadzieję, że strategia zdystansowania się od partii głównego nurtu może być owocna również na poziomie europejskim. Myśli o swoich interesach: nie chce dołączyć do żadnego z istniejących obozów, bo to popsułoby jego wizerunek we Francji. Chciałby mieć jednak wpływ na decyzje podejmowane w PE, stąd pomysł stworzenia zupełnie nowej grupy. Chciał ją budować od podstaw, poprzez paneuropejską listę eurodeputowanych oraz europejskie debaty w czasie kampanii. Nie bardzo to mu się udało, wielkiego entuzjazmu nie było. Teraz więc, jak opisują francuskie media, powołując się na źródła w Pałacu Elizejskim, prezydent postanowił opuścić „strefę komfortu" i dogadywać się nie tylko z zadeklarowanymi zwolennikami tworzenia europejskiej państwowości. W swoim tournée po europejskich stolicach odwiedził na przykład Kopenhagę, która nie widziała prezydenta Francji od 36 lat, czy Helsinki, rozmawia także z premierem Holandii Markiem Rutte, który jest sceptyczny, jeśli chodzi o zwiększanie kompetencji UE.

Ale Macron chce przedstawić problem z innej strony. Nie chodzi o to, czy UE ma być bardziej, czy mniej federalistyczna. Ale o to, żeby stawiła czoło rosnącemu w siłę populizmowi, reprezentowanymi przez Kaczyńskiego, Orbána czy Salviniego. I do tego nie nadaje się tradycyjna podzielona scena partyjna Parlamentu Europejskiego. Dla Macrona takie zarysowanie pola konfliktu to jedyna szansa ma odgrywanie większej roli w polityce europejskiej. Opłaca się to też drugiej stronie. Dlatego tak chętnie oba obozy w kampanii przedwyborczej ustawiają się naprzeciwko siebie.