W polskiej polityce przekroczona została czerwona linia. Przeciwnicy polityczni już nie tratują się nawzajem jak oponenci, lecz jak wrogowie. I jako wrogów nie zawahają się wtrącić ich do więzienia. Wprowadza to do naszego życia publicznego elementy znane do tej pory jedynie z obserwacji tego, co się działo na Ukrainie czy w Rosji.
III RP przyzwyczaiła nas do tego, że za teatralnymi gestami i operowymi pozami, których nie szczędzili nam partyjni oponenci, skrywała się niepisana umowa, że nie robi się sobie nawzajem zbytniej krzywdy. Owszem, postsolidarnościowcy wyzywali postkomunistów, ale potem szli z nimi na wódkę lub kawę. AWS-owcy odgrażali się SLD-owcom, ale nie pałali do nich nienawiścią i chętnie wchodzili z nimi w partyjne dile. Można było z trybuny sejmowej perorować o sprzedawczykach i złodziejach, ale polskie więzienia nie zapełniały się posłami i senatorami. Trafiali do nich jedynie prawdziwi przestępcy i aferzyści. I to nie w wyniku decyzji politycznych, ale w efekcie działań policji i służb odpowiedzialnych za zwalczanie korupcji.
Ostatnie ćwierćwiecze było dla polityków łaskawe. Boje toczyły się w cywilizowanych granicach, a uczestnicy partyjnych rozgrywek mogli mieć pewność, że jeśli ich nie przekroczą i nie wejdą na ścieżkę ewidentnie przestępczą, to nic złego się im nie stanie. Symbolem tego teatru był Emil Wąsacz, który przez kilkanaście lat błąkał się po sądach, ale wszyscy rozumieli, że przecież ostatecznie nie znajdzie się „na dołku". Bo takie obowiązywały zwyczaje.
Dziś już tego typu „dżentelmeńska" umowa nie obowiązuje. Obecnie przedstawiciele opozycji jawnie przyznają, że mają obawę co do własnego bezpieczeństwa i nie jest dla nich scenariuszem fantastyczno-naukowym perspektywa znalezienia się w areszcie pod sfingowanymi zarzutami. Wśród polityków znajdujących się w sporze z PiS panuje realny strach przed tym, że stawką w ich grze z obozem władzy nie jest tylko wygrana lub przegrana w wyborach, ale także pozostawanie lub niepozostawanie na wolności.
I mają ku temu niejakie podstawy. Wydaje się bowiem, że Jarosław Kaczyński postanowił złamać dotychczasowy „układ" i potraktować go jako część postkomunistycznego dziedzictwa III RP. Państwo pod jego władaniem wydaje się skore i gotowe do tego, by iść drogą ukraińską i wprowadzić więzienia do repertuaru politycznej gry. Byłoby to wyraźne odstępstwo od tego, co towarzyszyło nam od 1989 roku.