Nieliberalna demokracja nie przyniesie Polakom więcej szczęścia

Zwolennicy „szarpnięcia cuglami" powinni odrobić lekcję II Rzeczypospolitej.

Publikacja: 26.01.2016 17:56

Nieliberalna demokracja nie przyniesie Polakom więcej szczęścia

Foto: materiały prasowe

Czy w XXI wieku opłaca się być Polakiem? Jeśli przyjrzymy się najbardziej rozwiniętym krajom UE i przyłożymy kryteria ekonomiczne, to odpowiedź brzmi: „nie". Właśnie do konsultacji trafił projekt zmian wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę. Osoba pracująca na umowę-zlecenie otrzyma za osiem godzin pracy dziennie pensję minimalną w wysokości 2016 zł miesięcznie.

Jakiekolwiek porównania z Niemcami czy Wielką Brytanią wypadają dla Polski zabójczo niekorzystnie. Warto zastanowić się nad zaproponowaną polityką „szarpnięcia cugli" Prawa i Sprawiedliwości w kontekście ostatniego 25-lecia i zapytać, czy rzeczywiście nieliberalna demokracja ma szanse urzeczywistnienia nad Wisłą.

Prześniona III RP

W zasadzie psychologia społeczna mogłaby opisywać przeżywanie polskości przez obywatela III RP w kategoriach dysonansu poznawczego. To „uczucie przykrego napięcia spowodowane informacją, która jest sprzeczna z naszym wyobrażeniem siebie jako osoby rozsądnej i sensownej" – jak podają podręczniki.

Po upadku żelaznej kurtyny Polacy odkrywali kolejne aspekty nierówności pomiędzy nimi a mieszkańcami państw Europy Zachodniej. Zamiast racjonalizować ten stan rzeczy, po 1989 r. zdecydowano się na strategię jak najszybszego dojścia do poziomu Zachodu, który wówczas raczej sobie wyobrażano, niż znano. Po komunizmie wydawał się on nie tylko zamożniejszy, ale także lepszy moralnie.

Większość Polaków ochoczo przystała na rolę „uczniów Europy", którą odgrywała wzorowo w zasadzie aż do dziś. Jednak od 2008 r. – po serii kryzysów w UE – coś się zmieniło: oto postkomunistyczny mit Zachodu zaczął odchodzić do przeszłości (pisałem w „Rzeczpospolitej" 15 grudnia 2015 r.).

Jeszcze kilka lat temu tak konfrontacyjna polityka wobec UE, na jaką decyduje się rząd PiS, byłaby nie do pomyślenia nawet na konserwatywnej prawicy. Warto może przypomnieć, że w latach 90. Jarosław Kaczyński wyrzucał przeciwnikom politycznym, iż gdyby prowadzili politykę bardziej zdecydowaną, to „moglibyśmy być znacznie dalej na drodze ku NATO i EWG".

Zwiększenie średniej płacy miesięcznej, wzrost długości życia czy spadek śmiertelności niemowląt – bodaj wszystkie parametry III RP w porównaniu z PRL wypadają na korzyść tej pierwszej. A jednak można zaryzykować stwierdzenie, że większość tych sukcesów zbiorowych spłynęła po niemałej części rodaków „jak po gęsi". Lewica rozpisywała się o rzekomo prześnionych rewolucjach w przeszłości, warto jednak może, byśmy zastanowili się nad tym, czy nie została prześniona przede wszystkim III RP.

W ferworze ubiegłorocznych kampanii wyborczych najwięcej uwagi poświęcano temu, co zaproponuje nam ten czy inny polityk. W debatach telewizyjnych śledzono spójność przekazu, eleganckie ubrania czy wyuczone gesty. Najmniej uwagi zwracano na widzów. Tymczasem dokładnie w połowie 2015 roku opublikowano być może jeden z najważniejszych sondaży w historii III RP. Z badań CBOS wynikało, że przekonanie o konieczności zmiany obecnego systemu politycznego w Polsce jest większe niż w styczniu 1989 r., a więc przed rozpoczęciem obrad Okrągłego Stołu.

Modernizacja narodowa

Sytuacja Polski pod koniec rządów PO była zatem wysoce paradoksalna. Z jednej strony zagraniczni komentatorzy nie mogli się nadziwić sukcesowi politycznemu i gospodarczemu, nieznanemu od czasów Polski Jagiellonów (np. „The Economist"). Z drugiej przeważająca większość ankietowanych Polaków (72 proc.!) oceniała, że „funkcjonujący w naszym kraju system polityczny wymaga wielu zmian", w tym blisko jedna trzecia (31 proc.) uważała, że jest on „całkowicie zły, wymagający zasadniczych zmian".

Jeśli dorzucimy do tego informację, że począwszy od 1993 r. aż do listopada 2007 r. funkcjonowanie demokracji w Polsce częściej postrzegano krytycznie niż pozytywnie, to widać niebagatelny margines przyzwolenia części Polaków na wprowadzanie ostrych reform.

Niedawno profesor Krystyna Skarżyńska przypomniała, że protesty KOD o tyle ją zaskoczyły, że na tle aktywności Polaków są w zasadzie anomalią. Z różnych badań wynikało bowiem, że aktywność społeczeństwa obywatelskiego w 2015 r. w zasadzie nie istniała. Na przeciętnego Kowalskiego przypadało statystycznie około jednego i pół aktu obywatelskiego, co oznaczało tyle, że np. poszedł do wyborów.

Nietrudno zatem zauważyć, że grunt dla ostrych zmian nie pojawił się wczoraj. A jednocześnie z wygasaniem postkomunistycznego mitu Zachodu maleje liczba zwolenników pogłębiania związków z UE. Z janusowego oblicza naszej obecności w zjednoczonej Europie pierwsi zdali sobie sprawę bodaj ekonomiści. Zaczęto się rozpisywać o możliwości „dryfu rozwojowego" czy „pułapce średniego rozwoju". Zwracano przy tym uwagę na konsekwencje masowego „drenażu mózgu" elit.

Jak sensownie planować rozwój kraju, skok na wyższy poziom rozwojowy, gdy najlepiej wykształcone osoby wyjeżdżają? A może po wyczerpaniu paliwa modernizacji bezrefleksyjnie imitującej Zachód przyszedł wreszcie czas na modernizację narodową?

Takie pytania przybierają konkretny kształt sporów niezależnie od partyjnych afiliacji. W ubiegłym tygodniu miała miejsce znamienna wymiana zdań pomiędzy ministrami rządu Beaty Szydło.

Minister nauki Jarosław Gowin zaproponował reformę studiów medycznych w takim kierunku, który de facto zmusi młodych lekarzy do pozostania nad Wisłą. Niemal natychmiast zareagował minister zdrowia Konstanty Radziwiłł, stwierdzając, że przecież żadne „siłowe rozwiązania" nie zahamują emigracji.

Gołym okiem widać, że to nie tylko narodowo-patriotyczna retoryka sprawiła, iż zaczęliśmy interesować się własnym państwem bardziej niż przedtem. To także lepsza znajomość realiów UE i pytania o przyszłość, zadawane przez tych, którzy nie zdecydowali się na emigrację. Zupełnie inną sprawą jest jednak końska kuracja w postaci reform, które aplikuje rząd PiS pod hasłem „dobrej zmiany".

Duże ryzyko

Wygląda na to, że ewolucyjny rozwój znudził się już części rodaków. Warto podkreślić, że w okresie od grudnia do stycznia poparcie dla rządu Szydło wzrosło, a nie zmalało (według CBOS).

W głośnej książce „Dlaczego narody przegrywają" Daron Acemoglu i James Robinson na podstawie obszernych badań wykazali, że pomyślną przyszłość państw gwarantowało istnienie instytucji państwowych, które stopniowo włączają w swój obręb udział kolejnych obywateli. Z pewnością nie można tego powiedzieć o reformach, których nie można nie rozpatrywać w dłuższej perspektywie naprawy państwa.

Tymczasem propozycje PiS prowadzą co najwyżej do rozmywania granic pomiędzy instytucjami państwa a daną partią polityczną. Racjonalnie można założyć, że po ewentualnej przegranej PiS w wyborach następna ekipa zastosuje analogiczne środki „sanacji" wobec Trybunału Konstytucyjnego, służby cywilnej czy mediów publicznych. Jeśli brak pluralizmu czy upartyjnienie państwa zarzucano już PO, to dziś PiS co najwyżej kontynuuje, a nawet zwielokrotnia najgorsze praktyki poprzedniego rządu. Tak dżumę leczy się cholerą – i nie bierze się pod uwagę tego, że procesy społeczne po prostu wymagają czasu.

Sanacja a la PiS powinna na poziomie państwa niepokoić nie tylko oczywistych przeciwników politycznych, ale także konserwatywną prawicę. Nieliberalna demokracja nie przyniesie nam szczęścia. Polska zawsze była silna różnorodnością, pluralizmem, niepokojem, a nie PRL-owską homogenicznością.

Niektórzy snują dziś paralele pomiędzy Polską PiS-u a II RP. Są one w wielkiej mierze chybione. Ale warto przypomnieć tym, którym podobają się takie analogie, że Józef Piłsudski także „szarpnął cugle" w 1926 roku. Nie tylko nie uratowało to Polski, ale i nie przyniosło szczęścia Marszałkowi. Pod koniec życia powiedział: „Ile ja mógłbym zrobić, gdybym rządził innym narodem". A także: „Nie wiem, dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce". Warto, by zwolennicy „szarpania cugli" wyciągnęli z tego wnioski.

Autor jest redaktorem naczelnym „Kultury Liberalnej", naukowcem na UW i visiting scholar Uniwersytetu Oksfordzkiego (2016).

Czy w XXI wieku opłaca się być Polakiem? Jeśli przyjrzymy się najbardziej rozwiniętym krajom UE i przyłożymy kryteria ekonomiczne, to odpowiedź brzmi: „nie". Właśnie do konsultacji trafił projekt zmian wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę. Osoba pracująca na umowę-zlecenie otrzyma za osiem godzin pracy dziennie pensję minimalną w wysokości 2016 zł miesięcznie.

Jakiekolwiek porównania z Niemcami czy Wielką Brytanią wypadają dla Polski zabójczo niekorzystnie. Warto zastanowić się nad zaproponowaną polityką „szarpnięcia cugli" Prawa i Sprawiedliwości w kontekście ostatniego 25-lecia i zapytać, czy rzeczywiście nieliberalna demokracja ma szanse urzeczywistnienia nad Wisłą.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej
Wydarzenia
#RZECZo...: Powiedzieli nam
Wydarzenia
Kalendarium Powstania Warszawskiego