W zawodzie aktora zdarzają się takie role, które gwarantują nieprzemijającą popularność, ale są też piętnem na resztę zawodowego życia. Wystarczy wspomnieć Andrzeja Kopiczyńskiego jako inżyniera Stefana Karwowskiego z „Czterdziestolatka" i towarzyszącego mu Romana Kłosowskiego w roli Maliniaka czy też Stanisława Mikulskiego, który w „Stawce większej niż życie" wcielił się w postać Hansa Klosa. W przypadku Wojciecha Pokory chodzi o film, który co prawda zapewnił mu ogólnopolski rozgłos, a także uznanie wśród kolegów po fachu, ale jednocześnie stał się pretekstem do żartów. W książce „Z Pokorą przez życie. Wojciech Pokora w rozmowie z Krzysztofem Pyzią" (Prószyński i S-ka, 2015), aktor tak to wspominał: „Z powodu »Poszukiwanego, poszukiwanej« przez lata dzwonili do mnie ludzie z propozycją pracy dla Marysi jako pomocy domowej; musieliśmy trzy razy zmieniać numer telefonu. Nieustannie też dzwonił domofon; jak ktoś wracał z nocnej zabawy i przechodził obok naszego domu, to czuł się w obowiązku zadzwonić i zapytać o Marysię. Już nawet nie chcę mówić, co było na ulicy. Nad morzem wokół mnie zawiązał się wianuszek osób, nie mogłem wejść do wody. Wszyscy krzyczeli: »Marysia!« albo: »Te, Maryśka, zupa ci kipi!«. Istny koszmar!".
Dialogi z filmu o fajtłapowatym historyku sztuki, Stanisławie Marii Rochowiczu, który zmuszony jest przebierać się za Marysię (notabene sukienki i perukę Pokora dostał od żony Hanny), przeniknęły do mowy potocznej, jak choćby te dotyczące „zawartości cukru w cukrze". Tak czy inaczej Pokora szczerze nie znosił siebie w roli Marysi, a film w całości widział zaledwie dwa razy: „doszedłem do wniosku, że wyglądam okropnie. I gram równie źle". Na szczęście większość widzów, jak i reżyserów było (i jest nadal) odmiennego zdania. Film Stanisława Barei, który swą premierę miał w kwietniu 1973 r., stał się cezurą w karierze zawodowej Wojciecha Pokory. Panowie pracowali razem w sumie aż siedmiokrotnie.
Trzeba jednak podkreślić, że ten wybitny aktor miał w swym dorobku role znacznie ciekawsze niż owa nieszczęsna Marysia – tak w teatrze, jak i przed kamerą. Ale o tym za chwilę, bo warto wiedzieć, że Wojciech Pokora trafił na scenę nieco z przypadku, a zanim udał się na egzaminy do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, ukończył Technikum Budowy Silników Samolotowych.
Chłopak z Grochowa
Żałował bardzo, że był zbyt mały, by w czasie wojny walczyć za ojczyznę. Urodził się 2 października 1934 r. w Warszawie, w chwili napaści Niemców na Polskę miał więc zaledwie pięć lat. Hitlerowski blitzkrieg zapamiętał z perspektywy dziecka – samoloty i bombardowania stolicy, płonące kamienice, strach i nieustanną tułaczkę. W 1940 r. wraz z rodzicami, ojcem Wacławem i matką Janiną, zamieszkał 60 km od Warszawy, we wsi Siennica, gdzie rodzice dostali schronienie za pracę w gospodarstwie. Wkrótce jednak wrócili do stolicy, a ojciec wynajdywał kolejne mieszkania, zawsze w obrębie Grochowa. Bodaj w 1944 r. w życiu Wojtusia pojawiła się młodsza siostra Maria – zamiast więc biegać z kolegami po podwórku czy grać w piłkę, pod nieobecność pracujących rodziców musiał zajmować się niemowlęciem. W czasie okupacji, by związać koniec z końcem, rodzice handlowali na bazarku włoszczyzną. W miarę możliwości posyłali też syna na tajne nauczanie, kiedy więc wojna się skończyła, 11-letni Wojtek kontynuował naukę w szkole podstawowej.
A jak to się stało, że ukończył Technikum Budowy Silników Samolotowych na warszawskiej Pradze? W jego rodzinie byli sami inżynierowie, Wojciech Pokora też miał umysł ścisły. Gdyby więc kontynuował naukę na Politechnice, zapewne „budowałby autostrady i tunele". Największym plusem nauki w technikum była przyjaźń z Jerzym Turkiem. Po skończeniu szkoły razem dostali nakaz pracy w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu. Był początek lat 50., władza wszystko narzucała odgórnie i „trzeba było wybrać jeden z dwu kierunków dalszego rozwoju". Młodym pracownikom FSO dano do wyboru szkołę oficerską i amatorskie kółko teatralne. Pokora i Turek wybrali teatr.