"Niebawem Europa, z wyjątkiem Anglii, będzie miała wspólną walutę" – przestrzegał Brytyjczyków tygodnik "The Economist" – i to nie w 1999 r., lecz ponad 150 lat temu. Redaktor bynajmniej nie fantazjował. W grudniu 1865 r. pięć europejskich państw podpisało tzw. Łacińską Unię Monetarną. Wkrótce dołączyli kolejni kandydaci i członkowie. Wprawdzie unia upadła, nim pożółkł papier gazety, lecz jej idea przetrwała nadspodziewanie długo.
Unia nie zamierzała ponaglać globalizacji, ale próbowała jej sprostać. Przemysł wymusił rozrost zależności i powiązań handlowych, stymulując liberalizację umów, natomiast parowce i kolej tyleż skróciły czas podróży, ile zmniejszyły koszty transportu. Władzę przejmowała kosmopolityczna klasa średnia, uznająca za ojczyznę każde miejsce wygodne do życia lub tylko robienia interesów. Zaczęto masowo podróżować z czystej ciekawości lub dla zdrowia, czyniąc z turystyki nową gałąź przemysłu. Tym mocniej uwierała mnogość lokalnych przepisów, walut, a nawet używanych systemów liczbowych. Nie było przypadkiem, że na francuskim stoisku na Wystawie Światowej w 1855 r. centralne miejsce poświecono normalizacji miar i biciu pieniędzy.
Precz z funtem, niech żyje frank!
Powszechną walutą rozliczeniową był wtedy funt, nawet w papierowej postaci uważany za lokatę pewniejszą od złota. Zaufanie to miało rynkową cenę w postaci niewystarczającej podaży pieniądza – Bank Anglii drukował tylko tyle banknotów, ile znalazło pokrycie w złocie. Francja Napoleona III zwietrzyła okazję do wyparcia funta za pomocą franka, gdyby tylko zaczęto go powszechnie używać. Kłopot w tym, że frank nie był na to wystarczająco mocny, a z braku dostatecznych zasobów kruszcu Paryż nie mógł go wzmocnić parytetem złota. Gdy brakło sił ekonomicznych, polityczne rozwiązanie wynalazł Félix Esquirou de Parieu, formalnie minister edukacji, a prywatnie orędownik walutowej rewolucji. Ogólnie de Parieu roił dziwnie znajome plany stworzenia Zachodniej Unii Europejskiej, z Parlamentem Europejskim i wspólną walutą, którą chciał nazwać europa.
Jednak bicie własnego pieniądza było suwerennym atrybutem każdej politycznej władzy, niezbywalnym bez rewolucji lub przegranej wojny. Idei wspólnej waluty zarządzanej przez jeden bank centralny nie akceptowało żadne państwo. Rozwiązaniem było uzgodnienie wspólnych standardów emisji pieniądza we wszystkich krajach unii. Dzięki temu walory mogły być używane i wymieniane w każdym stowarzyszonym państwie w stosunku 1:1 z miejscową walutą. Sygnatariusze umowy utrzymaliby prawo samodzielnego bicia monety pod własną nazwą, z wizerunkami i symboliką, jakie uznają za stosowne. Dlatego wewnątrz unii mogły równolegle funkcjonować franki, drachmy, guldeny lub liry. Ponieważ francuskie lęki przed angielską i pruską dominacją podzielała cała Europa, plan zakładał, że gdy większość państw przyjmie wspólne standardy, także Londyn i Berlin będą musiały je zaakceptować, by nie wypaść z obiegu wymiany handlowej.
Zalążek systemu praktycznie już funkcjonował. Od początku swej niepodległości franka używała Belgia – uzależniona politycznie i gospodarczo od Paryża. Z frankiem związał się także pieniądz szwajcarski, usiłujący zastąpić wewnętrzny chaos walutowy Helwetii, w której prawo bicia monety miało ponad 70 podmiotów – od kantonów i wiosek aż po klasztory.