Kiedy w 1908 r. Niemcy zwodowali w Szczecinie swój największy, a trzeci względem wielkości transatlantyk świata, postanowili przypodobać się Ameryce, chrzcząc statek imieniem George'a Washingtona. Tym samym mimowolnie oszczędzili farbę i czas amerykańskiej marynarce wojennej, która w 1917 r. zarekwirowała liniowiec.
Pod nową banderą, lecz tą samą nazwą, "USS Washington" przewiózł do Francji prawie 50 tys. żołnierzy, ale większego zaszczytu doczekał po wojnie, stając się najważniejszym okrętem Ameryki, a może i świata. Gdy Wilson wybierał się do Paryża, tylko niemiecki transatlantyk zapewniał prezydentowi prędką i luksusową podróż przez Atlantyk.
Zwyczajna w czasach Air Force One, w 1918 r. wizyta na światowej konferencji była odważną ekstrawagancją Wilsona. W każdym innym państwie – zwłaszcza jeśli miało mocarstwowe ambicje – udział przywódcy w wydarzeniu tej rangi byłby pożądany i oczywisty. Wszakże nie w Ameryce, która była niemal osobną planetą.
Przez całą historię Stanów Zjednoczonych żaden z 27 poprzedników Wilsona nawet na dzień nie opuścił kraju w trakcie urzędowania, a co więcej, nadal nie widziano takiej potrzeby. Nie tylko zdaniem opozycji w Kongresie wyjazd zagrażał bezpieczeństwu narodowemu, ale wręcz naruszał konstytucję.
Wszakże trwając w izolacjonistycznej tradycji, Waszyngton nie mógł wyjść z roli zapadłej politycznej prowincji – nawet gdy jego potęgi nie dało się ignorować. Jadąc do Paryża, Wilson wprowadzał Amerykę na scenę globalnej dyplomacji – i to w głównej roli. Wszak do jego planu pokojowego odwoływali się wszyscy: od nowych państw, rosnących jak grzyby po deszczu na wschodzie Europy, po pokonane Niemcy i Austrię. Francusko-brytyjski sceptycyzm wobec 14 punktów łagodziło 11 mld dolarów, które oba mocarstwa pożyczyły od amerykańskiego rządu i banków.