Najdziwniejsze wojny w dziejach ludzkości

Czy można wygrać wojnę w 38 minut, stoczyć krwawy bój o krowę lub ponieść sromotną klęskę w starciu... z własną armią? Kiedy w ludziach wzbiera agresja, nie ma rzeczy niemożliwych.

Aktualizacja: 29.10.2016 22:16 Publikacja: 27.10.2016 18:10

Prawdziwym zwycięzcą bitwy pod Karánsebes w 1788 r. była ludzka głupota. W bratobójczej walce armia

Prawdziwym zwycięzcą bitwy pod Karánsebes w 1788 r. była ludzka głupota. W bratobójczej walce armia habsburska straciła 10 tys. żołnierzy

Foto: materiały prasowe

19 września 1788 r. wielki wezyr Jusuf Pasza, prawa ręka sułtana tureckiego Abdülhamida I, wkroczył wraz z 70-tysięczną armią do niewielkiej miejscowości Karánsebes, leżącej w pobliżu przeprawy przez rzekę Temasz. Żołnierze od kilku dni byli utrzymywani w gotowości bojowej na wypadek spotkania armii inwazyjnej cesarza Józefa II Habsburga. Szpiedzy donosili, że nieprzyjaciel powinien się znajdować właśnie w tym rejonie. Tymczasem widok, jaki zastał głównodowodzący armii tureckiej po zajęciu miasteczka, wywołał jego głęboką konsternację. Po obu stronach rzeki rozciągało się pobojowisko zasłane ciałami poległych żołnierzy armii cesarskiej. Pomiędzy nimi odnaleziono wielu rannych, których wielki wezyr zapobiegliwie kazał janczarom skrócić o głowę. Zresztą dekapitowano także zabitych, ponieważ za każde tego typu trofeum turecki dowódca płacił po 10 dukatów. Przy okazji tej operacji policzono, że pod Karánsebes Austriacy stracili 10 tys. poległych i rannych żołnierzy. Kto jednak dokonał takiej masakry, skoro w pobliżu nie było innej armii osmańskiej? Prawda o bitwie była kuriozalna – wojska cesarza Józefa II rozegrały ją dwa dni wcześniej, i to wyłącznie... we własnym gronie.

Od roku 1787 toczyła się wojna pomiędzy Rosją i Turcją. Władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Józef II Habsburg postanowił wykorzystać tę sytuację i dokonać rozbioru imperium osmańskiego, zdając sobie sprawę ze słabości państwa Abdülhamida I. Armia inwazyjna była silna i dobrze wyposażona; liczyła 245 tys. żołnierzy, z czego 125 tys. znajdowało się pod osobistym dowództwem cesarza. Piętą achillesową wojsk habsburskich był ich wieloetniczny charakter. Dowództwo sprawowali Niemcy, ale podlegały im oddziały złożone m.in. z Węgrów, Serbów, Chorwatów, Słoweńców, Włochów, a także Polaków i Ukraińców pochodzących z oderwanej od Rzeczypospolitej Galicji. Żołnierze ci w większości nie znali niemieckiego, a na dodatek byli ze sobą skłóceni.

Wszystko szło zgodnie z planem aż do feralnej nocy z 17 na 18 września. To właśnie wtedy korpus dowodzony przez cesarza dotarł do przeprawy przez rzekę Temasz. Jako pierwsi most przekroczyli huzarzy. Pełnili rolę straży przedniej, która miała wybadać teren i założyć przyczółek przed planowaną na jutro przeprawą głównych sił cesarskiej armii. Przypadkowo w strefie działania austriackiej kawalerii stanęli taborem Wołosi, którzy mieli ze sobą spory zapas alkoholu. Huzarzy długo się nie namyślali, skonfiskowali wszystkie beczki i rozpoczęli libację połączoną z napastowaniem wołoskich Cyganek. W tym samym czasie dotarły w ten rejon wysunięte oddziały piechoty. Piechurzy z biegu chcieli się przyłączyć do imprezy, ale rozochoceni kawalerzyści ani myśleli się z nimi dzielić zdobyczną okowitą. Z opróżnionych beczek zbudowali prowizoryczną barykadę i jęli zza niej obrzucać adwersarzy wyzwiskami. Ci nie pozostali im dłużni. Atmosfera stawała się coraz gorętsza, w końcu ktoś wypalił z pistoletu, ktoś sięgnął po szablę i rozpoczęła się regularna bitwa pomiędzy żołnierzami cesarza Józefa. Ufortyfikowani huzarzy mieli przewagę, więc ich przeciwnicy postanowili się uciec do podstępu i zaczęli wołać: „Turcy, Turcy", żeby wzbudzić panikę wśród kawalerzystów. Efekt przerósł ich najśmielsze oczekiwania. Ponieważ było bardzo ciemno, a we krwi buzował alkohol, huzarzy nad wyraz łatwo uwierzyli, że za ich plecami czają się żądni krwi janczarzy. Zaczęli w panice wycofywać się w stronę mostu. Zdezorientowani żołnierze piechoty doszli do wniosku, że wróg chyba rzeczywiście zaatakował, i dołączyli do uciekających kawalerzystów. W znajdującym się na drugim brzegu obozie zapanował chaos, potęgowany przez powszechną wśród żołnierzy cesarskich nieznajomość języka niemieckiego, którym posługiwali się oficerowie. Rozkazy „Halt! Halt!" Słowianie wzięli za „Allah! Allah!" i rzucili się do ucieczki. Pośrodku obozu znajdowała się zagroda dla koni pociągowych. Zwierzęta spłoszone odgłosami bitwy rozbiegły się. Odgłos ich kopyt przypominał szarżę kawalerii, dlatego dowódca artylerii nakazał ostrzelać kłębiącą się ciżbę. Tego było już za wiele: cała armia Józefa II rozpierzchła się w różnych kierunkach, strzelając do kogo popadnie. Sam cesarz został strącony z konia do strumienia i z wielkim trudem uniknął stratowania i zastrzelenia. Przeciwnik, którego tak obawiali się cesarscy żołnierze, przybył pod Karánsebes dopiero dwa dni później. Turecki sułtan ogłosił wszem i wobec, że zmiażdżył władcę monarchii Habsburgów, ale prawdziwym zwycięzcą tej bitwy była ludzka głupota.

Akita kontra amerykańscy marines

Carl von Clausewitz miał wiele racji, stwierdzając, że wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami. Jak wiadomo, politycy zwykle inteligencją nie grzeszą, co tłumaczyłoby, dlaczego tak wiele konfliktów w historii świata miało tak niedorzeczne przyczyny lub kuriozalny przebieg jak opisane powyżej starcie Habsburgów z Osmanami. Walka z widmowym przeciwnikiem i „samookaleczanie" się armii powtarza się z regularnością godną lepszej sprawy. Sięgając do czasów nam bliższych, dobrym przykładem jest desant Amerykanów na niewielką wyspę Kiska, przeprowadzony podczas II wojny światowej. Kiska leży w zachodniej części łańcucha Wysp Aleuckich. Razem z sąsiednią wyspą Attu była jedynym fragmentem terytorium Stanów Zjednoczonych opanowanym przez Japończyków. Początkowo Amerykanie nie zamierzali podejmować jakichkolwiek kroków w sprawie dwóch mało ważnych wysepek na krańcu świata. Do działania pchnęła ich prasa, zarzucająca administracji Roosevelta „oddanie amerykańskiej ziemi Japończykom".

11 maja 1943 r. rozpoczął się amerykański atak na Attu. Walki były nadspodziewanie krwawe i ciągnęły się przez kilka tygodni. Z liczącego prawie 3 tys. ludzi japońskiego garnizonu przeżyło i dostało się do niewoli zaledwie 28 żołnierzy. Następna w kolejności była Kiska. Japończycy postanowili w tajemnicy ewakuować cały garnizon i na górzystej, skalistej wyspie pozostawili jedynie sprytnie zamaskowane pułapki i cztery psy. Amerykanie, mając w pamięci trudy walk na Attu, ściągnęli posiłki i rozpoczęli regularne bombardowanie wyspy. W trakcie przygotowań do desantu doszło to najdziwniejszej bitwy morskiej II wojny światowej, która do historii przeszła pod żartobliwą nazwą bitwy piknięć (Battle of the Pips). 27 lipca 1943 r. amerykański zespół bojowy, w którego skład wchodziły m.in pancerniki „Idaho" i „Missisipi", przez pół godziny ostrzeliwał przeciwnika widocznego na ekranach radarów. Zanim zorientowano się, że wróg nie istnieje (radarowe odbicia pochodziły najprawdopodobniej od zakłóceń atmosferycznych), pancerniki wystrzeliły blisko 600 pocisków najcięższego kalibru.

15 sierpnia 1943 r. u brzegów Kiski pojawiła się licząca prawie 100 okrętów flota desantowa. Na jej pokładach znajdowało się 34 426 żołnierzy amerykańskich i kanadyjskich. Kiedy Amerykanie zeszli na plażę, zamiast serii z karabinów maszynowych przywitał ich kulejący piesek akita, dopraszający się o jedzenie. Przez następne dwa dni Amerykanie i Kanadyjczycy, którzy wylądowali w oddalonych od siebie rejonach wyspy, przedzierali się do ukrytej w głębi lądu bazy nieprzyjaciela. Fakt, że nie natknęli się na żadnego Japończyka, paradoksalnie powodował, że nerwy mieli napięte jak postronki. Sytuację pogarszały dodatkowo liczne miny i pułapki, które powodowały duże straty w szeregach aliantów. Dwa dni później w gęstej mgle amerykańskie i kanadyjskie oddziały zgodnie z planem spotkały się w rejonie japońskiego obozu. Zmęczenie, nerwy i kiepska pogoda sprawiły, że zdezorientowane grupki żołnierzy zaczęły się ostrzeliwać nawzajem, biorąc swoich kolegów za Japończyków. W sumie w całej operacji poległo ponad 100 żołnierzy, a 50 zostało rannych. Japończycy mogli świętować spory sukces: nie dość, że zagrali Amerykanom na nosie, wymykając się niepostrzeżenie z wyspy, to jeszcze zadali im spore straty, nie marnując przy tym ani jednego naboju.

Bitwa o krowę

W rankingu najbardziej absurdalnych przyczyn krwawych konfliktów na jednym z czołowych miejsc umieściłbym walki o krowę stoczone przez mieszkańców Świdwina i Białogardu w 1469 r.

Rok wcześniej pewien gospodarz spod Świdwina (ze wsi Remmin) w zamian za korzystanie z pastwisk w okresie letnim i jesiennym wypożyczył na zimę krowę jednemu z mieszkańców Białogardu. Wiosną chłopa z Remmin spotkała niemiła niespodzianka – białogardczanin odmówił oddania zwierzęcia. Poszkodowany, nie namyślając się długo, zorganizował nocną akcję rewindykacyjną, która zakończyła się pełnym sukcesem. Rozsierdziło to białogardczan, którzy w odwecie zagarnęli krowy z pastwiska chłopów z Remmin. Szlachcic Jakub von Polenz, któremu poskarżyli się chłopi z Remmin, skierował ich do Karstena von Wapersnowa, władcy zamku w Białogardzie. Ten ich wyśmiał i wyrzucił. Mimo to wójt Białogardu zgodził się na oddanie zagarniętego stada krów. Rozwścieczyło to Wapersnowa, który zaczął podburzać mieszkańców Białogardu i organizować zbrojną wyprawę na Świdwin. Mieszkańcy tego brandenburskiego miasta postanowili zadać cios wyprzedzający i wysłali w stronę Białogardu własny oddział zbrojny dowodzony przez Christopha von Polenza. Do bitwy doszło koło wsi Długie na granicy pomorsko-marchijskiej, w rejonie Lasu Łęgowskiego. Obie armie składały się z chłopów, mieszczan i garstki rycerzy z pachołkami. Zacięty bój trwał aż trzy godziny i zakończył się zwycięstwem mieszkańców Świdwina. Spór o krowę zebrał jednak krwawe żniwo. Kronikarze wspominają o 300 zabitych i 100 wziętych do niewoli. Niemałe były także łupy wojenne, które ponoć przewieziono do Świdwina na 100 wozach. Jeńców wrzucono do wieży, którą zwano wówczas Kieck in Pommern. Wypuszczano jedynie tych, za których zapłacono okup. Ponoć takich szczęśliwców było niewielu i większość uwięzionych zmarła z głodu. Karsten von Wapersnow zachował się niegodnie – nie dość, że uciekł z pola bitwy, to jeszcze doradził kobietom w Białogardzie, aby po stracie mężów szybko poślubiły swoich parobków.

Równie absurdalny powód do wojny znaleźli sobie mieszkańcy włoskich miast Modena i Bolonia. Poszło o dębowe wiadro. W 1325 r. oddział żołnierzy modeńskich, chcąc poniżyć nielubianych bolończyków, wkradł się nocą do centrum Bolonii i ukradł dębowe wiadro zawieszone w głównej miejskiej studni. Wściekli bolończycy zażądali zwrotu cebrzyka, a kiedy Modena odmówiła, wypowiedzieli jej wojnę. Bolończycy zmobilizowali 32 tys. żołnierzy, Modena jedynie 7 tys., ale w bitwie, do której doszło pod Zappolino, niespodziewanie wygrali ci drudzy. Wiadro pozostało w Modenie i do dziś można je oglądać w katedralnej dzwonnicy.

Oczywiście geneza obu opisanych starć była nieco bardziej złożona. Konflikt o krowę ożywił zadawnione spory i niesnaski między „brandenburskim" Świdwinem i „pomorskim" Białogardem. Z kolei wojna o dębowe wiadro była jedynie fragmentem wielowiekowych zmagań gwelfów (stronników papieża) i gibelinów (zwolenników cesarza). Bogu ducha winne zwierzę i przedmiot codziennego użytku odegrały raczej rolę detonatorów i zapewniły nieco absurdalny casus belli.

Angielski blitzkrieg

W historii ludzkości było wiele wojen, które ciągnęły się przez całe dziesięciolecia, a nawet wieki. Zdarzały się jednak konflikty zbrojne, które kończyły się błyskawicznie. Rekordzistami nie są jednak twórcy koncepcji blitzkriegu – Niemcy, ani zwycięzcy wojny sześciodniowej – Izraelczycy, ale Wielka Brytania, która wojnę z Zanzibarem w 1896 r. rozstrzygnęła na swoją korzyść w zaledwie 38 minut. W tym czasie Brytyjczycy zdołali wypowiedzieć sułtanowi wojnę, zaatakować jego siły i zawrzeć pokój. Wojna była krótka, lecz intensywna – pochłonęła około 500 istnień – wyłącznie po stronie Zanzibaru, Anglicy nie stracili bowiem żadnego żołnierza.

Geneza konfliktu była następująca. 25 sierpnia 1896 r. niespodziewanie zmarł sułtan Zanzibaru Hamad ibn Suwani. Położone 35 km od Afryki wyspy Anglicy uważali od dawna za część swojego zamorskiego imperium, dlatego wielkie było ich zdziwienie, kiedy kuzyn zmarłego władcy i jednocześnie jego główny polityczny adwersarz Chalid ibn Barghasz, nie czekając na zgodę Londynu, ogłosił się nowym sułtanem. Poprzedni władca był bezwolną marionetką w rękach Europejczyków, zaś ibn Barghasz stanowił jego przeciwieństwo – był energiczny, niepokorny i wspierał zwalczanych przez Wielką Brytanię handlarzy niewolników. Co gorsza, jawnie spiskował z przedstawicielami Niemiec, które chciały włączyć Zanzibar do swojej strefy wpływów. A do tego Brytyjczycy nie mogli dopuścić. Basil Cave, konsul brytyjski na Zanzibarze, próbował przekonać nowego sułtana do ustąpienia. Bez skutku. Barghasz nie tylko odmówił, ale zgromadził w pałacu i przylegającym do niego haremie prawie 3 tys. zwolenników, którym rozdał karabiny i muszkiety.

Sułtan uzurpator miał w ręku zdecydowanie mniej silnych argumentów niż Anglicy. Poza niekarnym pospolitym ruszeniem wałęsającym się po pałacu dysponował niewielką artylerią, składającą się z kilku XVII-wiecznych armat i dwóch nowoczesnych 12-funtowych dział podarowanych Zanzibarowi przez cesarza niemieckiego Wilhelma II. Ponadto w porcie stołecznego Stone Town cumował uzbrojony jacht HHS „Glasgow" i dwa niewielkie parowce. Tymczasem Anglicy wprowadzili do portu pięć okrętów wojennych. Eskadrą dowodził kontradmirał Harry Rawson, który miał spore doświadczenie w tłumieniu podobnych buntów. Na stałym lądzie do ataku uszykowano 900 zanzibarskich askarysów (lokalnych żołnierzy sił kolonialnych) i 150 Brytyjczyków pod rozkazami generała Lloyda Matthewsa.

Wieczorem 26 sierpnia Basil Cave postawił Barghaszowi ultimatum – do godz. 9 rano z masztu nad pałacem ma zniknąć jego flaga i pojawić się biały sztandar obwieszczający kapitulację. Pół godziny przed upływem wyznaczonego czasu sułtan przysłał odpowiedź: „Nie zamierzamy opuścić flagi i nie wierzymy, że otworzycie do nas ogień". Nie mógł się bardziej mylić.

Dokładnie o 9.02 trzy okręty Jej Królewskiej Mości: „Racoon", „Thrush" i „Sparrow", oddały salwę, która zmiotła z powierzchni ziemi całą artylerię buntowników. Kolejne pociski uderzały w kompleks pałacowy, zmieniając go w kompletną ruinę. Brytyjczycy używali pocisków zapalających, dlatego budynki szybko stanęły w płomieniach. Ponieważ załogi jachtu „Glasgow" i dwóch parowców zaczęły ostrzeliwać angielską flotyllę, pozostałe dwa okręty brytyjskie: „Philomel" i „St. George", zaatakowały je i błyskawicznie zatopiły. W zasadzie zmasowany ostrzał artyleryjski angielskich okrętów wystarczył, aby zmusić zwolenników ibn Barghasza do kapitulacji. Na lądzie doszło jedynie do kilku mało znaczących potyczek. O 9.40 Zanzibarczycy wywiesili białą flagę. Pod gruzami zrujnowanych budynków odnaleziono około pół tysiąca ciał. Sułtan zdołał w porę ewakuować się z pałacu i schronić w konsulacie niemieckim.

Zwycięzcy zastąpili go kolejnym marionetkowym władcą – Hamudem ibn Muhammadem. O tym, aby nie buntować się przeciwko brytyjskiemu imperium, przypominały mieszkańcom tego wyspiarskiego państwa maszty zatopionego jachtu sułtana, które jeszcze przez długie lata wystawały ponad płytkie wody zatoki w Stone Town.

Niezwykły sojusz przeciw esesmanom

Wojny rządzą się własnymi prawami i nierzadko w trakcie walk dochodzi do zawarcia egzotycznych sojuszy lub odwrócenia istniejących. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest tzw. cud domu brandenburskiego, czyli niezwykłe ocalenie Prus podczas wojny siedmioletniej (1756–1763).

Zadziwiający sojusz zawiązał się także w ostatnich dniach II wojny światowej. W walce o austriacki zamek Itter, atakowany przez oddział SS, Amerykanów wsparli... żołnierze Wehrmachtu i austriaccy partyzanci. Była to potyczka, o której pamięta niewielu. Amerykanie niespecjalnie mają ochotę chwalić się współpracą z wrogiem, Niemcy także są wstrzemięźliwi w opowiadaniu o bratobójczej walce, najchętniej wspominają o niej Austriacy, którzy dowódcę zbuntowanych sił niemieckich majora Gangla uważają za bohatera. Co takiego wydarzyło się w niewielkim tyrolskim zamku, że walki o ten obiekt zyskały miano najdziwniejszej bitwy II wojny światowej?

Po anszlusie Austrii zamek przeszedł w ręce SS i formalnie stał się częścią obozu koncentracyjnego w Dachau. Podczas wojny przeznaczono go na obóz jeniecki dla VIP-ów, głównie Francuzów. W twierdzy zamieszkali m.in. były prezydent Francji Albert Lebrun, byli premierzy Édouard Daladier i Paul Reynaud, byli dowódcy naczelni Maxime Weygand i Maurice Gamelin, przywódca skrajnej prawicy François de La Rocque, słynny tenisista Jean Borotra, starsza siostra Charles'a de Gaulle'a Marie Agnes Cailliau oraz syn Georges'a Clemenceau Michael. Mieszkańcy zamku traktowani byli przez Niemców przyzwoicie, dużo gorzej wyglądała sytuacja więźniów przetrzymywanych w barakach wybudowanych u podnóża twierdzy, którzy wykorzystywani byli jako służba.

Kiedy na początku maja 1945 r. wieść o samobójstwie Hitlera dotarła do Itter, komendant więzienia Sebastian Wimmer opuścił zamek. Tuż po nim uciekli strażnicy z SS-Totenkopfverbände. Więźniowie przejęli kontrolę nad zamkiem, ale nie orientując się w sytuacji na froncie, postanowili na razie nie opuszczać jego solidnych murów. Był 4 maja 1945 r.

Postanowiono jak najszybciej nawiązać łączność ze zbliżającymi się oddziałami aliantów, obawiając się – i słusznie – szturmu na zamek oddziałów Waffen-SS, które, wierne III Rzeszy, nadal walczyły w tym rejonie. Zgłosił się ochotnik, czeski kucharz Andreas Krobot, który na rowerze ruszył do pobliskiego Woergl, szukając kogoś, kto byłby w stanie pomóc więźniom. Przypadkowo natknął się na austriackich partyzantów, którzy skontaktowali go z oficerem niemieckim Josefem „Seppem" Ganglem, dowódcą niewielkiego oddziału Wehrmachtu. Gangl już dawno stracił wiarę w Hitlera i od pewnego czasu szukał wraz ze swoimi ludźmi sposobu na nawiązanie kontaktu ze stacjonującymi w odległości kilkunastu kilometrów Amerykanami. Ponieważ jego oddział był zbyt mały, aby obronić zamek, Gangl z białą flagą w ręku udał się do obozu aliantów.

Miał wiele szczęścia, trafiając na kapitana John C. Lee. Krępy 27-latek był dowódcą 23. Batalionu Czołgów 12. Dywizji Pancernej amerykańskiej armii. Wysłuchawszy opowieści niemieckiego oficera, nie zastanawiał się długo. Zebrał grupkę 14 jankeskich żołnierzy, odpalił dwa czołgi Sherman i ruszył na odsiecz obrońcom zamku. Zgodził się także, by dołączyli do niego podkomendni Gangla i on sam.

Kiedy dotarli na miejsce, Lee ustawił jeden z czołgów na moście prowadzącym do miasteczka, a drugi, zwany pieszczotliwie „Besotten Jenny" (ang. pijana Jenny), przed głównym wejściem do średniowiecznej twierdzy. Natomiast amerykańscy i niemieccy żołnierze dołączyli do więźniów na pozycjach obronnych.

O świcie strażnicy na murach dostrzegli pierwsze sylwetki żołnierzy z 17. Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS skradających się w stronę zamku. Przeciwnicy byli liczniejsi (ok. 150 żołnierzy) i mieli broń artyleryjską. Rozpoczęła się zażarta walka, w której z esesmanami ramię w ramię walczyli Amerykanie, Niemcy, Austriacy, Francuzi i więźniowie innych nacji. Oba czołgi zostały zniszczone, obrońcom powoli kończyła się amunicja, a spodziewana odsiecz nie nadchodziła. Wtedy były członek kolaboranckiego francuskiego rządu w Vichy Jean Borotra zdecydował się na ryzykowną akcję. W przebraniu austriackiego cywila przekradł się z oblężonego zamku przez linie wroga i odnalazł amerykańskie oddziały.

Późnym popołudniem sytuacja obrońców stała się krytyczna. Esesmani byli już pod samą bramą zamkową i szykowali panzerfausta, aby ją rozbić i wedrzeć się do środka. I właśnie wtedy, niczym w filmowym scenariuszu, w pobliskiej wsi rozległ się huk dział czołgowych, a na karki niczego niespodziewających się Niemców spadli żołnierze amerykańskiej 142. Dywizji Piechoty. Esesmani rzucili się do panicznej ucieczki, około 100 dostało się do niewoli. Mimo zaciętej wielogodzinnej walki obrońcy nie ponieśli dużych strat. Zginął tylko jeden człowiek – „Sepp" Gangl, którego namierzył snajper z Waffen-SS.

Wojna o Pietruszkę

11 lipca 2002 r. sześciu żołnierzy armii marokańskiej wsiadło do łodzi patrolowej i skierowało się w stronę oddalonej o 200 m od wybrzeża skalistej wysepki zamieszkanej przez stadko kóz. Zwierzęta ze zdziwieniem przypatrywały się, jak żołnierze rozbijają prowizoryczne obozowisko, które miało się niebawem przekształcić w bazę szkoleniową marokańskiej marynarki. Ponieważ wyspa leży raptem kilka kilometrów od hiszpańskiej Ceuty, wieści o operacji szybko dotarły do Madrytu. Hiszpanie nie kryli oburzenia – uważali bowiem, że zajmująca powierzchnię 15 ha kozia siedziba należy do nich. Oczywiście Marokańczycy byli przeciwnego zdania. Rozpoczął się konflikt o Pietruszkę, taką bowiem znamienną nazwę nosi sporna wyspa (Isla de Perejil).

Hiszpanie kilka dni później przeprowadzili operację „Romeo-Sierra" – kilkunastu komandosów, osłanianych przez okręt wojenny, łodzie patrolowe i myśliwce, dokonało desantu z pokładów czterech helikopterów, biorąc marokańskich kadetów do niewoli. Tym razem wściekli się Marokańczycy. Absurdalny konflikt nabierał rumieńców i nie wiadomo, jak bardzo by eskalował, gdyby nie mediacja USA. Ostatecznie wrócono do status quo ante, czyli przywrócono Isla de Perejil kozom.

Chociaż, jak słusznie stwierdził Abraham Lincoln, jedyną dobrą rzeczą na wojnie jest jej koniec, ludzie walczą ze sobą i zabijają się od niepamiętnych czasów. Niestety, nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek zmądrzeli na tyle, by wszystkie konflikty rozwiązywać w drodze negocjacji. Dlatego obawiam się, że do długiej listy dziwnych i kuriozalnych wojen dopiszemy jeszcze niejedną pozycję równie niedorzeczną jak bitwa pod Karánsebes czy wojna o Pietruszkę.

19 września 1788 r. wielki wezyr Jusuf Pasza, prawa ręka sułtana tureckiego Abdülhamida I, wkroczył wraz z 70-tysięczną armią do niewielkiej miejscowości Karánsebes, leżącej w pobliżu przeprawy przez rzekę Temasz. Żołnierze od kilku dni byli utrzymywani w gotowości bojowej na wypadek spotkania armii inwazyjnej cesarza Józefa II Habsburga. Szpiedzy donosili, że nieprzyjaciel powinien się znajdować właśnie w tym rejonie. Tymczasem widok, jaki zastał głównodowodzący armii tureckiej po zajęciu miasteczka, wywołał jego głęboką konsternację. Po obu stronach rzeki rozciągało się pobojowisko zasłane ciałami poległych żołnierzy armii cesarskiej. Pomiędzy nimi odnaleziono wielu rannych, których wielki wezyr zapobiegliwie kazał janczarom skrócić o głowę. Zresztą dekapitowano także zabitych, ponieważ za każde tego typu trofeum turecki dowódca płacił po 10 dukatów. Przy okazji tej operacji policzono, że pod Karánsebes Austriacy stracili 10 tys. poległych i rannych żołnierzy. Kto jednak dokonał takiej masakry, skoro w pobliżu nie było innej armii osmańskiej? Prawda o bitwie była kuriozalna – wojska cesarza Józefa II rozegrały ją dwa dni wcześniej, i to wyłącznie... we własnym gronie.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie