Grzegorz Hajdarowicz: Mam umysł pochłonięty przyszłością

Zawsze kierowałem się przede wszystkim moim własnym poczuciem wolności i intuicją. Dlatego uznałem, że z ustrojem komunistycznym należy walczyć wszelkimi możliwymi metodami – mówi Grzegorz Hajdarowicz, działacz opozycji niepodległościowej, przedsiębiorca i konsul honorowy Brazylii w Małopolsce i na Śląsku.

Aktualizacja: 24.10.2019 17:16 Publikacja: 24.10.2019 15:33

Foto: Fotorzepa / Robert Gardziński

Kiedy po raz pierwszy odkrył pan podłość komunistycznego ustroju politycznego?

Mając siedem czy osiem lat. To było na początku szkoły podstawowej, kiedy słuchałem, jak moja babcia opowiadała znajomym historię swojego życia. Wtedy usłyszałem, czym dla Polaków był Katyń, czym była Syberia. Uświadomiłem sobie, że to akurat jest też historia mojej rodziny. I to gdzieś we mnie pozostało. Później zacząłem się tym interesować. Stawałem się coraz bardziej uwrażliwiony. Już jako nastolatek zacząłem odróżniać kłamstwa, które nam wmawiano, od wstrząsającej prawdy. To była przecież historia moich najbliższych.

A skąd pochodzi pańska rodzina?

Z powiatu oszmiańskiego, tego samego, który jest wymieniony w „Panu Tadeuszu". Nasza epopeja narodowa nie jest umiejscowiona tam przez przypadek. Był to bowiem najbardziej wolnościowy powiat I Rzeczypospolitej, przez który przetoczyły się wszystkie późniejsze powstania. Poszukując swoich korzeni rodzinnych, zdecydowałem się wykonać nawet badania genetyczne w Stanach Zjednoczonych. Metodologia wydaje się dość prosta. Za pomocą analizy DNA zawartego w ślinie określa się, z którego regionu kraju lub kontynentu pochodzi dana rodzina. Często wydaje się nam, że pochodzimy z tego, a nie innego miejsca, ale w rzeczywistości może się okazać, że nasi przodkowie pochodzą z zupełnie innego regionu, niż się spodziewaliśmy. Odkrywamy ze zdumieniem, że należymy do innego środowiska. Stąd bardzo mnie to zainteresowało.

Ze względu na brzmienie pańskiego nazwiska domyślam się, że pochodzi pan z polskiej rodziny ziemiańskiej, która żyła na pograniczu Wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego. Dzisiaj to pogranicze Litwy, Polski i Białorusi.

Przeprowadziłem niedawno takie małe śledztwo rodzinne. Dotarłem do ksiąg chrzcielnych i kościelnych. Wynika z nich, że była to polska rodzina katolicka, która mieszkała na terenach należących do województwa wileńskiego, zaledwie 40 km od stolicy Wielkiego Księstwa. To dopiero Stalin nakazał dołączyć Oszmianę do Białorusi, żeby ją odciąć od Litwy. Losy mojej rodziny, ludzi z tamtych utraconych terytoriów, głęboko mnie poruszyły i zmieniły optykę na PRL. Stąd to uwrażliwienie, które najsilniej eksplodowało, kiedy wybuchł stan wojenny.

Czy to stan wojenny był tym bodźcem, który popchnął pana do działania?

14 grudnia 1981 r. po południu u mojego kolegi Jacka Torbicza na ul. Lenartowicza w Krakowie spotkałem się z grupą osób, które nie chciały biernie czekać na rozwój wydarzeń, ale pragnęły walczyć z ustrojem, którego naprawdę nienawidziliśmy. To wtedy, w tamtym mieszkaniu, postanowiliśmy działać. Tam rozpoczęła się moja aktywność w środowisku opozycyjnym.

Wybrał pan najbardziej konfrontacyjny sposób działania.

Zawsze byłem bardzo radykalny, zresztą pewnie do dzisiaj jestem bardzo wyrazisty w swoich poglądach.

Miał pan wtedy 16 lat. Taka wyrazistość światopoglądowa świadczyła o dużej dojrzałości i przebojowości, która w późniejszych latach uczyniła pana niezwykle efektywnym przedsiębiorcą.

Ale to dlatego, że właśnie wtedy zacząłem odkrywać tę dramatyczną historię mojej rodziny. Przodkowie i krewni ze strony ojca pochodzili przecież z tego pokrzywdzonego powiatu oszmiańskiego, a w rodzinie matki mówiono o Katyniu i zsyłce mojej babci.

Ze smutkiem zauważyłem, że ten świat nie jest taki, jak przedstawiają go znane mi książki do historii. Nagle zacząłem odkrywać, że są dwie interpretacje przeszłości. Jedna to prawda, a druga to obrzydliwe kłamstwa. To trudne, kiedy dowiadujemy się, że prawda podawana oficjalnie i uczona w szkołach jest jedynie fałszerstwem historii. To wszystko zaczęło mi nie pasować. Zawsze kierowałem się przede wszystkim własnym poczuciem wolności i intuicją. A ta podpowiadała mi, że z ustrojem komunistycznym należy walczyć każdymi możliwymi metodami.

A jednak dołączył pan do Konfederacji Polski Niepodległej, której przywódca postulował pokojowy, ewolucyjny program walki z ustrojem komunistycznym. Ponad dwa lata wcześniej, 1 września 1979 r., historyk Leszek Moczulski założył Konfederację Polski Niepodległej, której podstawę programową wyłożył w artykule opublikowanym w drugoobiegowym piśmie „Droga". Moczulski wzywał do rewolucji bez rewolucji. Wierzył w pokojowe przeobrażenie dyktatury komunistycznej w socjalizm o ludzkiej twarzy. Jak ten dynamiczny, szesnastoletni Grzegorz Hajdarowicz był w stanie zaakceptować tak umiarkowany kierunek działania?

Moja rola była w tym niewielka. Dopiero kiedy wybuchł stan wojenny, nabrałem przekonania, że ci komuniści są naprawdę źli i tu nie ma pola do współpracy. No i właśnie na tym wspomnianym spotkaniu 14 grudnia zacząłem z kolegami robić jakieś ulotki, przygotowywać się do demonstracji, szukać kontaktu ze starszymi, bardziej doświadczonymi opozycjonistami.

Spotkaliście się zaledwie dzień po wybuchu stanu wojennego. Wyczuwam w tym ogromną, młodzieńczą spontaniczność, ale i odwagę.

No tak, bo spotkaliśmy się przed godziną policyjną o 16.00 albo 17.00 i od razu zaczęliśmy drukować ulotki typu: „ruch oporu młodych". Kolega chodził do „jedynki" w Krakowie, ja do „dwójki", kolejny kolega chodził do „dziewiątki", inny chodził do „dziesiątki". Tak więc byliśmy z różnych liceów i zaczęliśmy pisać różne ulotki na maszynie, przez kalkę. Odbiliśmy znak Polski Walczącej i oświadczenie, że młodzież nie zgadza się ze stanem wojennym. To był naprawdę ważny moment w naszym życiu.

A kiedy pojawiła się koncepcja wstąpienia do KPN?

Najpierw próbowaliśmy ze starszymi kolegami znaleźć jakiś kierunek działania. Nawiązaliśmy kontakt z Ruchem Młodej Polski, ale oni mieli bardzo zachowawcze podejście do sposobów walki. A nas po prostu interesowała wolna Polska, a nie jakaś ideologia czy polityka. Dlatego tak naprawdę nigdy nie mogłem znaleźć takiej organizacji, która by mi odpowiadała. Zawsze można powiedzieć, że nie potrafiłem się dostosować, bo zwyczajnie uważałem, że te struktury są za słabe i za mało dynamiczne. Sam zacząłem więc montować własną grupę, stając się w pewnym stopniu jej przywódcą. Choć to może za dużo powiedziane, bo ja nie byłem gościem, który chodzi w rogatywce i wydaje rozkazy.

Może to były po prostu zdolności charakteryzujące dobrego organizatora?

Chyba tak, ponieważ czułem się głównie koordynatorem tej grupy. Głównie z racji tego, że miałem rzeczywiście jakiś dar organizacyjny. Zawsze potrafiłem uporządkować sprawy i rozplanować jakieś działania. Wiedziałem też, co to jest pieniądz, miałem takie poczucie wartości materialnej.

Skąd taki talent? Czy to cecha dziedziczna w pańskiej rodzinie?

Nie wiem, bo w mojej rodzinie wcale nie było takich tradycji. Ale muszę powiedzieć, że moje dwie babcie były bardzo zaradne. Zapewne dlatego, że nie miały innego wyjścia, gdyż mąż jednej zginął w Katyniu, a druga musiała wyciągnąć rodzinę z Syberii i repatriować do Polski. Choć obie to malutkie, drobne kobiety, były bardzo energiczne. Nigdy się nie poddawały, zawsze dążyły do celu i dzięki temu tworzyły parasol ochronny nad swoimi dziećmi, a potem wnukami.

Stając się koordynatorem tej mojej grupy, stworzyłem dużą sieć dystrybucji. Działaliśmy zdecydowanie, wręcz agresywnie, no ale ja bardzo nie lubię działań delikatnych. Krótko mówiąc, skoro mieliśmy uwalić ten cały komunizm, to trzeba było zrobić to siłą.

Pańskie słowa potwierdzają liczne zdjęcia archiwalne. Widzimy na nich zdecydowanego młodego człowieka, z bujną czupryną, który nie wygląda na umiarkowanego, pokojowego demonstranta.

Mówiąc po męsku, szukaliśmy gości z jajami, którzy chcą działać. Nie interesowała mnie współpraca z ludźmi zamierzającymi zmieniać rzeczywistość modlitwą. Mnie rozpierała energia. Wreszcie udało mi się znaleźć kontakt przez bardzo ciekawych ludzi, braci Jurka i Artura Mohlów. Ich ojciec był internowanym działaczem Solidarności. Oni tworzyli taką radykalną grupę w KPN.

A na czym polegał ten radykalizm? Chcieli obalenia ustroju siłą?

Ich celem było wyrzucenie komunizmu z naszego kraju. Głosili slogany typu: „Połamiemy ręce wszystkim ubekom!". Chcieli karać konfidentów, planowali podpalić Muzeum Lenina w Krakowie. Należy jednak podkreślić, że nie chodziło im o to, żeby do kogoś strzelać, ale żeby robić takie rzeczy, które naprawdę przestraszą komunistów. Na przykład zdobyliśmy numery telefonów do członków komitetu krakowskiego PZPR. Przymierzaliśmy się do zrzucenia pomnika Koniewa w Krakowie. Byliśmy naprawdę wściekli, że Koniew – taka, krótko mówiąc, czerwona świnia, ruski generał i bolszewik – ma swój pomnik w Krakowie. No więc szukaliśmy tych numerów w książce telefonicznej i metodą prób i błędów, często zwyczajnie szukając na ślepo po znanych nam nazwiskach działaczy partyjnych, dzwoniliśmy do tych gnojów.

Jak wyglądała taka akcja?

To miało swój nastrój. Wstawało się o pierwszej, drugiej lub piątej nad ranem i szło się na dyżury do budki telefonicznej. Elegancko, bo w rękawiczkach, wrzucało się monetę do automatu i zaczynało przemowę: „Ty gnoju, czerwony... itd.!". I proszę mi wierzyć, to naprawdę budowało nasze dobre samopoczucie, no bo ci wszyscy odpowiedzialni za stan naszego kraju ludzie byli oczywiście przerażeni. Często płakali nam do słuchawki, bo nie były to pojedyncze telefony. Ale nie czuło się żalu. W końcu taki człowiek nie musiał się zapisywać do partii. Robił to zazwyczaj jedynie w celu pozyskania jakichś korzyści. My mu te wszystkie „benefity" po prostu trochę soliliśmy. Było też kilka mocnych akcji, kiedy na przykład coś podpalaliśmy, itp.

Organizator strajków na Akademii Medycznej w Krakowie, opozycjonista Ryszard Bocian, powiedział, że pan i pańscy koledzy prowadziliście swoistą intifadę. Czy zgadza się pan z takim określeniem?

Tak, my naprawdę byliśmy świetnie zorganizowani na demonstracjach. Można powiedzieć, że my te demonstracje tak naprawdę animowaliśmy. Mieliśmy zrobione przez siebie ulotki, flagi, butelki z benzyną, kulki, proce i najważniejsze – maski gazowe. Jednym słowem byliśmy nie do zatrzymania, a w dodatku potrafiliśmy działać w grupie, niezależnie od tego, czy było nas trzech, czterech czy pięciu. W jednej akcji byliśmy w stanie przetrzymać kilkudziesięciu zomowców, bo nas gaz nie łamał, a oni sami wcale nie mieli odwagi podejść do gościa, który strzela kulką z procy. Proszę mi wierzyć, to naprawdę rozwalało szturmową tarczę, nie mówiąc o kasku.

A nie obawiał się pan, że któryś z nich lub ludzi postronnych może solidnie oberwać z takiej procy?

Wie pan, obawiać to się nie obawiałem, ale liczyłem się z tym. Tylko że ja stałem wtedy na stanowisku, że realizuję te tradycje rodzinne walki z czerwonymi, naprawdę walczę z komunistami, tak jak mój dziadek walczył w 1920 r.

Zawsze uważałem, że jak działać, to działać albo w ogóle nie działać i nie udawać, że coś się dzieje. Ja byłem przeciwnikiem tego całego pacyfistycznego podejścia. Oczywiście miałem świadomość, bo nie byłem naiwniakiem, że nasza garstka nie obali ustroju. Jedyne, czego wówczas naprawdę chciałem, to wysłać w świat sygnał, że jest taka grupa, która zwyczajnie mówi NIE. Chciałem, żeby komuniści nie czuli się tak komfortowo, dlatego świadomie podgrzewaliśmy nastroje. I uznałem, że skoro mój jeden dziadek zginął wskutek dwóch ran postrzałowych w czasie wojny polsko-bolszewickiej, a drugi w Katyniu, to mam moralne prawo stosować wszystkie środki do walki ze znienawidzonym wrogiem. Dlaczego miałem być gorszy czy słabszy od moich przodków? Mogę być taki sam i walczyć w słusznej sprawie.

A próbował pan nawiązywać do galicyjskich tradycji strzeleckich? Czy nie myślał pan o założeniu jakiejś grupy paramilitarnej, gdzie obowiązywałaby was dyscyplina wojskowa?

Nie, to nie mój styl. Przecież ja zawsze słuchałem muzyki punkrockowej. Chodziłem wzburzony w punkowskiej kurtce, czasami miałem żyletkę w uchu. Byłem typem wolnościowca. Jeżeli kiedykolwiek mnie interesowała dyscyplina, to tylko pod tym względem, żeby butelki z benzyną były napełniane w określonym miejscu i żeby nikt z moich ludzi nie szedł z nimi w czasie demonstracji. Trzeba było to tydzień wcześniej gdzieś zbunkrować, bo wiadomo było, że SB sprawdzała wcześniej te tereny. Bardziej mnie interesowała zatem dyscyplina organizacyjna, a jak mnie już złapała milicja czy SB, to zawsze udawałem durnia, który zupełnie nie interesuje się polityką.

No właśnie, a ile razy pana aresztowali?

No, przyznam się, że parę razy byłem aresztowany.

Oberwał pan od nich przy tym?

O dziwo, wcale fizycznie nie dostałem, ale próbowali mnie złamać psychicznie.

W jaki sposób?

Typową zabawą w dobrego i złego glinę. Raz starali się być mili, a innym razem krzyczeli, że mnie zarąbią na miejscu, za chwilę.

Ale ze szkoły pana nie wyrzucili. W dodatku skończył pan studia z bardzo dobrymi wynikami.

To był dla nich dylemat, bo ja chodziłem do Sobieskiego. Był tam słynny dyrektor Stefan Gul.

To zawsze było bardzo dobre liceum.

No jasne, wtedy „dwójka" była najlepszym liceum. Na moje szczęście dyrektor był matematykiem, a ja akurat miałem bardzo dobre oceny i on tak sobie kalkulował, że jak mnie wyrzuci, to średnia ocen w szkole mu spadnie, i dlatego nigdy się na to nie zdecydował. Poza tym powiem nieskromnie, że ja byłem naprawdę bezczelnie odważny.

Jak udało się panu połączyć ogień z wodą? Przecież z jednej strony był pan kwestionującym obowiązującą rzeczywistość wolnoduchem i zadymiarzem, a z drugiej świetnym uczniem mającym bardzo dobre oceny.

Jakoś mi to wychodziło. Po prostu nigdy nie miałem problemów z nauką. Myślę, że za dużo się nie uczyłem, ale za to byłem sumienny w odrabianiu prac domowych i zawsze lubiłem się przygotować do szkoły. I wcale nie miałem się za takiego luzaka, co to ma wszystko w „głębokim poważaniu". Ja zawsze uważałem, że szkołę muszę skończyć.

Udział w demonstracjach był nieustanną ruletką. Mógł pan łatwo ulec jakiemuś wypadkowi.

Tak się właśnie zdarzyło. 30 września 1982 r. podpaliliśmy komisariat w czasie demonstracji w okolicach Arki w Krakowie- -Bieńczycach. Tego dnia opanowaliśmy niemal całą Hutę. Kiedy przyjechało ZOMO i nas rozgoniło, to dym rozszedł się na wiele podwórek. Pamiętam, że strzelali wszędzie. Mimo że miałem maskę, ledwo co widziałem. Tego dnia było zimno, chodnik był śliski i uciekając, uszkodziłem sobie stopę. W październiku pojechałem z bolącą nogą w góry. Z grupą przyjaciół weszliśmy na Przehybę, a potem, kiedy schodziłem, zerwałem wszystkie ścięgna w lewej stopie, no i wylądowałem w gipsie na jakieś 6 tygodni.

Ale ten gips też się przydał. Wtedy w Krakowie pojawił się taki system, że od 13 listopada 1982 r. zaczęliśmy robić takie „czarne przerwy". Uczniowie tego dnia zawsze przychodzili ubrani na czarno i na dużej przerwie wszyscy wychodzili przed szkołę. Oczywiście ja i moja ekipa tradycyjnie rozrzucaliśmy w naszej „dwójce" ulotki. Kiedy więc wyszedłem przed tę szkołę na tych kulach, to zauważył mnie taki szkolny nauczyciel i działacz PZPR, który nazywał się Trybuła. Zagonił nas wszystkich do stołówki, a ja z tymi kulami byłem dosyć charakterystyczny. Po dwóch godzinach poprosili mnie do gabinetu dyrektora, gdzie siedział smutny pan z SB. Oświadczono mi, że jestem prowodyrem i że mnie wyrzucą ze szkoły za udział w tej przerwie. „Jakim prowodyrem, panie dyrektorze? – zapytałem z niewinną miną. – Było gorąco, więc poszedłem się jedynie przewietrzyć!". Po prostu szedłem w zaparte jak w „Ojcu chrzestnym", według zasady: „Jak cię złapią z pistoletem, mów, że to nie ty".

Wie pan, że w teczce operacyjnej SB miał pan kryptonim „Tulipan"? Skąd ta nazwa się wzięła?

Nie wiem. Mam swoją teczkę, którą wziąłem z IPN-u. Bałem się, że niektórzy zaczną zaraz przy tych teczkach kombinować. Chciałem więc mieć przynajmniej kopie tych dokumentów. Ale powiem panu szczerze, że zrobiłem to stosunkowo późno w porównaniu z moimi kolegami, bo teraz już aż tak bardzo nie zajmuję się tymi tematami z przeszłości. Wspominam tamte czasy w dość specyficzny sposób. Naprawdę nie żałuję niczego. Zapewne zrobiłbym to samo, gdybym miał szansę na drugie życie. Ale z drugiej strony przyznam się, że umysł mam tak pochłonięty sprawami przyszłości, myślę nieustannie do przodu, że zawsze odkładam wspomnienia na później. Mam tę teczkę do dzisiaj. Taka gruba, z kserokopiami. Ciągle odkładam jej lekturę, bo zderzenie obecnej rzeczywistości z tamtą rzeczywistością strasznie mi się źle kojarzy.

I to tłumaczy pański sukces, bo ludzie, którzy myślą o przyszłości, nie roztrząsają przeszłości.

Kiedy ja akurat zawsze interesowałem się historią. Uwielbiam o niej czytać. Uważam, że ta moja dzisiejsza wiedza ekonomiczna czy umiejętność specyficznego postrzegania rzeczywistości bierze się właśnie ze znajomości historii, ponieważ ja zawsze podchodzę do historii jako procesu.

Wszystkie procesy społeczne, polityczne czy ekonomiczne mają swoją cykliczność. Powtarzają się co jakiś czas.

I też dają pewną refleksję. Co się raz wydarzyło, może się wydarzyć drugi raz, w tej czy innej konfiguracji. W ciągu wieków człowiek nie zmienił się tak diametralnie ze swoimi zwyczajami czy odczuciami. Zmienił otoczenie, ale nie świat.

Kiedy po raz pierwszy odkrył pan podłość komunistycznego ustroju politycznego?

Mając siedem czy osiem lat. To było na początku szkoły podstawowej, kiedy słuchałem, jak moja babcia opowiadała znajomym historię swojego życia. Wtedy usłyszałem, czym dla Polaków był Katyń, czym była Syberia. Uświadomiłem sobie, że to akurat jest też historia mojej rodziny. I to gdzieś we mnie pozostało. Później zacząłem się tym interesować. Stawałem się coraz bardziej uwrażliwiony. Już jako nastolatek zacząłem odróżniać kłamstwa, które nam wmawiano, od wstrząsającej prawdy. To była przecież historia moich najbliższych.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie