Od dziecka jesteśmy karmieni martyrologią narodową i kultem cierpiętników, prawdziwych lub fikcyjnych, którzy gotowi są zginąć za ojczyznę nawet wtedy, kiedy jest to bez sensu. Czcimy nawet postacie literackie, takie jak pułkownik dragonów Jerzy Michał Wołodyjowski, jeden z głównych bohaterów Trylogii Sienkiewicza, który po kapitulacji twierdzy w Kamieńcu Podolskim, wraz ze swoim przyjacielem Hasslingiem-Ketlingiem of Elgin, wysadził zamek w powietrze, demonstracyjnie poświęcając własne życie.
Ideałem patrioty jest także Julian Ordon, który jak przekonywał w swoim wierszu Adam Mickiewicz, wolał wysadzić broniony przez siebie szaniec, niż oddać go w ręce nacierających żołnierzy II korpusu piechoty rosyjskiej. Niestety, wieszcz namieszał tym wierszem, jak umiał. Kiedy wiersz dotarł z Drezna do Warszawy, tak poruszył mieszkańców stolicy, że za duszę Ordona zamawiano msze żałobne, chociaż bohater cieszył się doskonałym zdrowiem. Przez kolejne dziesięciolecia otaczano kultem miejsce, gdzie Ordon miał wysadzić swoją redutę w powietrze.
W rzeczywistości ppor. Julian Konstanty Ordon dowodził jedynie artylerią w reducie nr 54 na Woli. Nie wysadził jej i nie poświęcił swojego życia. Kiedy załoga fortu, składająca się z dwóch kompanii 1. Pułku Strzelców Pieszych pod dowództwem kpt. Franciszka Bobińskiego, zaczęła bezpośrednią walkę na bagnety z wdzierającymi się Rosjanami, prawdopodobnie w wyniku czyjegoś błędu w powietrze wyleciał magazyn z amunicją. Dla poety najważniejsze było, że podczas wybuchu zginęło aż 300 Rosjan. Był to mocny fundament pod nową legendę narodową.
Konstanty Julian Ordon przeżył powstanie listopadowe. Przez resztę życia tułał się po Europie. Być może mickiewiczowski stygmat bohatera narodowego zaciążył na nim tak mocno, że 4 maja 1887 roku postanowił naprawdę odebrać sobie życie.
Każda epopeja narodowa, legenda patriotyczna czy podanie o początkach państwa opiera się zazwyczaj na świadomym przekłamaniu. Herosi nie istnieją, a straceńcy gotowi oddać życie za ojczyznę są największą zmorą historii.