NRD miało też w nazwie inny przymiotnik: „niemiecka". Wcale nie był on synonimem legendarnej germańskiej organizacji, porządku i supremacji technologicznej. Wręcz przeciwnie. W NRD ta nazwa stała się synonimem obciachu, partactwa technologicznego, bałaganu urzędniczego i kulturowej tandety.
Wszystko, co miało nadruk „Made in DDR", stanowiło obiekt drwin Polaków. Nawet w szarych czasach rządów Gomułki i Jaruzelskiego produkty z „bratniego" NRD były uważane za buble, szkaradzieństwa i marnotę. Flagowym towarem naszego zachodniego sąsiada był produkt samochodopodobny o nazwie Wartburg. Wywodził się ze stajni tak ubóstwianego przez część naszego społeczeństwa koncernu BMW. Ale po II wojnie światowej bawarski producent utracił swoją fabrykę w Eisenach, a niemieccy komuniści przemianowali ją na zakłady VEB Automobilwerk Eisenach (AWE). Produkowane w niej pojazdy, zawdzięczające swoją nazwę pobliskiemu zamkowi Wartburg, były szczytem marzeń obywateli NRD. Najbardziej popularny model 353 służył jako najwyższa nagroda dla zasłużonych afirmantów obowiązującego ustroju politycznego. Niektórzy wybrańcy mogli też liczyć na inne nagrody: działkę letniskową z domkiem, paszport uprawniający do podróży po krajach RWPG oraz... członkostwo w Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Wbrew pozorom to ostatnie, w przeciwieństwie do analogicznego członkostwa w PZPR, było traktowane jako szczególne wyróżnienie, na które czekało się latami.
Pamiętam swój pierwszy wyjazd do NRD w połowie lat 80. Wychowany, jak wszyscy moi rówieśnicy, na antyniemieckiej kinematografii peerelowskiej, poczułem dreszcz grozy, kiedy na granicy polsko-enerdowskiej weszli do mojego przedziału w pociągu niemieccy pogranicznicy ubrani w mundury rodem z magazynów Wehrmachtu. Brakowało im jedynie na piersiach tych paskudnych nazistowskich wron. Za oknem słychać było jakiś hałaśliwy marszyk wojskowy puszczany na cały regulator z megafonów, a wzdłuż pociągu przechadzali się żołnierze z psami.
Podobny dreszczyk poczułem, kiedy mój autokar szkolny przejeżdżał obok strefy przygranicznej między NRD a RFN. Wszędzie były zasieki i budki strażnicze, które mogłyby służyć za scenerię do filmów o hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Mimo że nasza niemiecka przewodnik robiła wszystko, żeby odwrócić naszą uwagę, pokazując jakieś drzewka po drugiej stronie ulicy, to wszyscy bez wyjątku mieliśmy nosy przytknięte do szyby i gapiliśmy się na przygraniczną „strefę wojny". Podobne odczucia miało się na widok muru berlińskiego.
Mimo że mieszkańcy NRD nie mogli jeździć na Zachód, to doskonale wiedzieli, co się tam dzieje. Bez problemu odbierali w swoich domach zachodnie stacje radiowe i telewizyjne. Powinni byli być szczególnie uwrażliwieni na swój los. A jednak za każdym razem, kiedy byłem w NRD, odnosiłem wrażenie, że są ludźmi zadowolonymi. Oni naprawdę lubili ten swój substytut zachodniego dobrobytu. Z dumą pokazywali swoje pełne sklepy. Udawali, że nie widzą, iż są to surogaty normalnych towarów. Wizytówką ich świata był olbrzymi wybór produktów czekoladopodobnych zapakowanych w kolorowe papierki. Tak było ze wszystkim. Półki zapełnione były opakowaniami różnego typu kaw, z których żadna prawdziwą kawą jednak nie była. Mięty o różnych smakach zastępowały herbatę. Wartburgi i trabanty imitowały normalne samochody, a lansowane przez Instytut Mody NRD nieprzewiewne kostiumiki z krempliny zastępowały modę światową. Jednym słowem była to kolorowa imitacja normalnego świata. Tu wszystko było substytutem normalności. Nawet opozycja polityczna była jedynie popłuczyną w porównaniu z naszymi organizacjami antykomunistycznymi.