Międzynarodowa sława „klątwy Jagiellończyka”

Po raz pierwszy od prawie 500 lat nieoficjalnie zajrzano do wnętrza komory grobowej ze szczątkami Kazimierza IV Jagiellończyka 13 kwietnia 1973 r., na dodatek w piątek. To nie wróżyło niczego dobrego.

Aktualizacja: 06.10.2018 13:53 Publikacja: 04.10.2018 19:00

Międzynarodowa sława „klątwy Jagiellończyka”

Foto: POLONA

Ówczesny główny archeolog wawelski Stanisław Kozieł wspólnie z Janem Myrlakiem, przy udziale Władysława Brożka i Jana Mazura przewiercili świdrem otwór długości 90 cm i raptem 2 cm średnicy. Na drucie włożyli małą żaróweczkę i to prymitywne urządzenie nazwali „kocim oczkiem". Przez dziurkę od klucza widać było jeno tajemnicze cienie i coś z drewna. „Dopiero 7 maja komisyjnie odkuto jeden z ciosów i – jak wspominał później Kozieł – przedstawił się nam widok straszny, jak po katastrofie samolotu". Oto, co po pięciu wiekach zostaje z człowieka, który był królem Polski i wielkim księciem Litwy.

Spojrzałem wstecz, w głąb dziejów. Tradycja otwierania i porządkowania monarszych grobów sięga końca wieku XVIII. W kwietniu 1791 r. młody starosta nowogródzki Tadeusz Czacki, upoważniony przez kapitułę krakowską i króla Stanisława – w czas huraganów nad Rzeczpospolitą – otwierał groby, mając prawo decydowania, jakie „klejnoty pogrobne" wyjąć, a co pozostawić. I tak było przez cały wiek XIX aż do chwili eksploracji grobu Kazimierza IV. Zawsze takim pracom towarzyszyła powaga majestatu śmierci; włodarze katedry wyrażali zgodę, nigdy też nie zdarzyło się zagrożenie życia dla badaczy czy muratorów. 19 maja metropolita krakowski Karol kard. Wojtyła wyraził swoją zgodę na otwarcie grobu i przeprowadzenie dalszych prac konserwatorskich w Kaplicy Świętokrzyskiej. Po latach wydaje się to bardzo dziwne: eksploratorzy grobowca królewskiego, reprezentujący wiele dyscyplin naukowych (monarsza mogiła była żywym laboratorium polskiego średniowiecza!), działali jakby w konspiracji. Pamiętam, że o ich badaniach doniosła któraś z krakowskich gazet w notatce, podanej nonparelem. Kiedy wyciąłem tę wiadomość – nie zdawałem sobie sprawy, że oto rozpoczynam wielką, autorską przygodę życia. Nie, nie byłem uczestnikiem otwierania grobu tegoż władcy. Mój czynny udział nosi datę 18 października 1973 r. Obaj z Adamem Bujakiem realizowaliśmy filmowy cykl „Misteria" dla TVP (o kultach i obrzędach religijnych w Polsce) i tegoż wieczoru przyjechaliśmy (nielegalnie, z zamówieniem filmowym na „przodującą dojarkę", ale to dłuższa historia), by w katedrze wawelskiej nakręcić reportaż o powtórnym pogrzebie królewskiej pary Kazimierza Jagiellończyka i jego małżonki Elżbiety Rakuszanki, nazywanej Matką Królów Europy. Wszak od obojga wywodzą się prawie wszystkie głowy koronowane, „panujące" na naszym kontynencie, co wykazał w swej „Genealogii" prof. Włodzimierz Dworzaczek, a mnie zdążył przesłać skróconą wersję swych dociekań. Podniosłą uroczystość celebrowali prymas Stefan kard. Wyszyński i metropolita krakowski Karol kard. Wojtyła, któremu przedstawił mnie wtedy Adam Bujak.

Gdy zza kamery patrzyłem na złocienie i fiolety, na dostojny tłum w katedrze oświetlonej przez naszą ekipę jak chyba nigdy dotąd usłyszałem niezwykłe wypowiedzi wielkich duchownych: były to mowy mężów stanu, charakteryzujących po raz wtóry żegnane do grobów postaci koronowane i bez mała cały wiek XV. Postanowiłem, że wobec braku monografii historycznej tak wspaniałej epoki naszych dziejów, spróbuję napisać wersję eseistyczną dla szerokich rzesz czytelniczych. Zdawałem sobie jednak sprawę, że nie wystarczy ważny, czy nawet wielki temat. Trzeba mieć niezwykły motyw literacki, który zelektryzuje, ba – uwiedzie czytelników.

Nakręcony materiał – jak i poprzednie z cyklu „Misteria" – poszedł na półki. Zrobiliśmy więc z Bujakiem „półkownika". Tymczasem ponad rok zbierałem materiały do wawelskiej opowieści i wówczas zdałem sobie sprawę, że po II wojnie nie powstała ani jedna dokumentalna książka o świętym wzgórzu Polaków (jak pięknie pisał Stanisław Wyspiański), takie w najlepszym tego słowa znaczeniu „czytadło historyczno-współczesne", pisanych przewodników oczywiście nie licząc. Jesienią 1974 r. dotarła do moich uszu elektryzująca wiadomość, że trzy osoby z kręgu badaczy odeszły z tego świata w sposób niezwykły, a nawet niesamowity. Zaiskrzyło mi w głowie. Czyżby...?

Czy można zaplanować bestseller?

Nie czekając – Boże broń – na jakikolwiek dalszy dramat czy tragedię, uważnie przejrzałem listę uprawnionych do prac przy otwartym królewskim grobowcu. Znajdowały się tam 32 nazwiska. Pracowałem dalej w archiwach i bibliotekach Krakowa i wielu innych miejscach w Polsce. Z czasem ruszyłem na rekonesans europejski, a nawet światowy. Tymczasem – co konstatowałem, sam pracując w ciszy – odchodzili i to w przedziwny sposób z tej ziemi następni badacze, czego nikt inny nie kojarzył. Wybuchł stan wojenny i w jego wyniku zamiast na Krzemionkowej Górze w krakowskiej telewizji, zacząłem pracować na Wawelu. Przygarnął mnie prof. Alfred Majewski i wymyśliłem sobie stanowisko „samodzielnego dokumentalisty", czyli mówiąc po ludzku dziejopisa wawelskiego, który miał łączyć wiedzę historyczną z dokumentowaniem spraw bieżących. Niektórzy mało życzliwi komentowali: „poszedł chłop do lamusa". Lamus okazał się jednak łaskawym zdrojem, a osiem lat spędzonych w cudownej komnacie – dzielonej ze Staszkiem Koziełem – Baszty Złodziejskiej, były latami tłustymi, mimo kartek na żywność, a nawet i wódkę. Wtedy dopiero okazało się, jak bardzo przydały się doświadczenia wielu lat w prasie i telewizji. Byłem popularyzatorem co najmniej siedmiu dyscyplin naukowych, wydawać by się mogło: od Sasa do lasa. Bo jak się miały publikacje czy audycje telewizyjne i filmy o archeologii, historii sztuki, dziejach kultury, medycyny, antropologii, mikrobiologii, historii Polski, Europy czy Egiptu przemieszane z reportażem współczesnym? Wszystkie te dziedziny spotkały się na płaszczyźnie późniejszego wieloksięgu zatytułowanego „Klątwy, mikroby i uczeni". Warto tu przypomnieć, że rok otwarcia grobu umiłowanego monarchy był Rokiem Nauki Polskiej, a jego hasłem i marzeniem była zachęta do integracji... nauk! Czy np. wybaczono by historykowi sztuki, na dodatek habilitowanemu, że pisze o mikrobach lub medycynie sądowej bądź ekologii? W żadnym wypadku – ale popularyzator wielu dyscyplin pisać może. Gdy koledzy pokpiwali, żem „magistrem wszechnauk", zamówiłem wizytówkę „magister nadzwyczajny – wolny pisarz w podróży". I tak zostało. W jednym miejscu wytrzymuję do dwóch tygodni.

Wówczas zamarzyłem o tym, aby jedna książka o Wawelu zastąpić mogła sto innych, nieistniejących. Odchodzących z tego padołu badaczy niestety lawinowo przybywało. Nie miałem na to przecież żadnego wpływu. Postanowiłem przeto z potencjalnej legendy „o klątwie Kazimierza Jagiellończyka" stworzyć motyw literacki, mityczne opakowanie dla niebywałego „towaru do sprzedania", jakim jest Wawel. Jak zapewniał mnie ówczesny dyrektor Zamku Królewskiego i konserwator wzgórza od niemal czterech dziesięcioleci, prof. Jerzy Szablowski – „Ósma rezydencja królewska w światowej skali". Tyle że poza historykami sztuki czy szerzej – kultury – świat o tym nie wiedział! Postanowiłem wówczas, iż uczynię wszystko, aby się dowiedział.

Zamierzyłem, iż najpierw skonstruuję książkę dla czytelników polskich i Polaków na emigracji. Miał to być wykład czy raczej gawęda o dziejach wawelskich eksploracji królewskich mogił – „W ciszy otwieranych grobów", z ukazaniem szerokiego, historycznego tła wydarzeń sprzed wieków i dziesięcioleci. Z ukazaniem wielkości Polski Jagiellonów i podkreśleniem naszej i starorzymskiej zasady „modus in rebus". Umiar w rzeczach cechował zawsze Polaków, którzy w odróżnieniu od Francuzów czy Rosjan grobów swoich władców podczas dyżurnych rewolucji nie profanowali.

Pomoc papieża

Pomyślałem w owych założeniach, iż wykorzystam wszelkie uniwersalne pomosty polskie. Pierwszym z nich okazał się kardynał Wojtyła, który pamiętnego dnia 16 października 1978 r. został wyniesiony na tron Piotrowy. Tu aż się prosi dopowiedzieć, co stało się z tym naszym filmem, który wraz z Bujakiem nakręciliśmy niemal dokładnie pięć lat wcześniej. 17 października 1978 r. o siódmej budzi mnie szef telewizyjny Jerzy Ossowski powiadając: „Stary, ratuj". Okazało się, że TVP poza naszym filmem nie ma nawet centymetra taśmy z konterfektem naszego kardynała, który został papieżem. Nawet choćby amatorskiego filmu z corocznych procesji Bożego Ciała. A tu do Krakowa leci 36 ekip największych stacji telewizyjnych świata, aby „wygarnąć archiwa TV w Krakowie" i pokazać nowego Ojca Świętego Jana Pawła II. Ossowski mówił, ba – krzyczał nawet do słuchawki: „Błagam, jedź, obudź świątobliwego Bujaka i przyjeżdżajcie zmontować ten film. Wyrzuciłem wszystkich ze stołów montażowych. Inaczej nastąpi kompromitacja naszej uroczej firmy"... czy coś w tym rodzaju. W kilka godzin zmontowaliśmy film dokumentalny „Requiem dla króla"; wieczorem konferencję prasową i umożliwiliśmy (papież wart jest mszy) kolegom wykorzystanie nieodpłatne (bo to była epoka nieustannych czynów społecznych, w tym przypadku nieuzasadnionych) naszego filmu. W nocy z 17 na 18 października „Requiem..." miało superprapremierę w 36 największych stacjach TV, a świat poznał oblicze Jana Pawła II, który ponownie odprowadzał wielkiego króla do odnowionego grobowca. Ten motyw znalazł odbicie w książce, bo jak wiemy, książka ta nie powstałaby bez kardynalskiej zgody na otwarcie grobu Kazimierza IV.

Drugim wątkiem „pomostowym" było uświadomienie Europie, a zwłaszcza koronowanym głowom, skąd ich ród. Kiedy wiadomość absolutnie sensacyjną przekazałem via PAP (dzięki Leszkowi Mazanowi) innym agencjom prasowym, wówczas nieoczekiwanie odezwał się rzecznik brytyjskiej królowej Elżbiety II, twierdząc, iż „nic nie jest wiadome Najjaśniejszej Pani na temat korzeni jagiellońsko-krakowskich". Kiedy zaś Elżbieta II przybyła do Polski w 1996 r., inny jej rzecznik od razu na lotnisku stwierdził, że „Nasza królowa jest świadoma swych związków krwi z Jagiellonami"... Nadziwić się nie mogłem, że nie złożyła kwiatów w Kaplicy Świętokrzyskiej przy grobach swych arcypradziadków. Cała prasa pisała i przedstawiała tabele dynastyczne. No i proszę. Ktoś wykonał edukacyjną robotę dla Pałacu Królewskiego w Londynie? I jakież to proste!

Klątwa faraona

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że moja „czarna, tajemna lista" zgromadziła 16 nazwisk. A zatem zmarło aż 50 proc. badaczy grobowca Kazimierza IV. Ta sama proporcja nastąpiła w przypadku „klątwy faraona Tutanchamona" po otwarciu jego grobu (mimo zakazu pod groźbą klątwy właśnie). Przecież prasowa i radiowa wrzawa wokół kolejnych przypadków „klątwy Tutanchamona" była tematem nr 1 przedwojennych mediów. Miałem wyraźny powód, aby zacząć głosić informacje (ciągle skrywane, bo pracowałem nad książką i w roku 1983 miałem już cztery rozdziały w maszynopisie) w małym kręgu przyjaciół wtajemniczonych – że oto trzymam w ręku coś niezwykłego: „temat stulecia imienia tysiąclecia" – czyli „klątwę Jagiellończyka" porównywaną do „klątwy Tutanchamona". Dotarło do mej świadomości, że los dał mi szansę udokumentowania drugiej takiej klątwy na przestrzeni naszej cywilizacji, czyli w ciągu sześciu tysięcy lat. A ponieważ był to czas tzw. racjonalistów, którzy od słowa „klątwa" odżegnywali się jak diabeł od święconej wody, pisząc to słowo w cudzysłowie miałem możliwość wyjaśnienia serii zgonów argumentami rozumowymi. Przecież mikrobiolog, prof. Bolesław Smyk w królewskim kolanie znalazł mikroba (grzyb pleśń) o nazwie Aspergillus flavus, po ludzku mówiąc kropidlaka żółtego, złocistego. Już wcześniej, bo jesienią 1973 r. Agence France-Presse poinformowała o tym wydarzeniu światową rodzinę mikrobiologów, co spowodowało wielkie w tym środowisku zainteresowanie. Należało to wykorzystać! Konsultowałem się z wieloma uczonymi, ale ze szczególnym entuzjazmem odniósł się do tego wątku mój przyjaciel, profesor Julian Aleksandrowicz (który zresztą zdążył wspólnie z autorem przeżyć radość triumfu promocji książki pośród czytelników wiosną 1988 r.): „Chłopie – mówił – ten kropidlak (obwiniany o zawały serca i wylewy) jest dosłownie wszędzie w środowisku ludzkim. Są w Krakowie całe bloki zagrzybione od dziesięcioleci; od dziadków po wnuki wszyscy umierają w ten sposób. My trąbimy o tych zagrożeniach, ale teraz otwierasz przed ludzkością nową szansę. Aspergillus flavus znaleziony w grobowcu królewskim plastycznie podziała na wyobraźnię".

Tenże kropidlak, jako domniemany winowajca tylu zgonów badaczy, wystąpił w roli „wspólnego mianownika", który na tym etapie miał wyjaśniać ową klątwę (tym razem pisaną bez cudzysłowu), a tym samym moja książka, oprócz licznych przesłań humanistycznych, miała także humanitarne.

Wtajemniczony w tę konspiracyjną pracę, wybitny konspirator z lat wojny, a mój główny recenzent – wielki historyk prof. Aleksander Gieysztor – przy każdym naszym spotkaniu po ojcowsku napominał: „Niech pan rzuci wszystko inne i pracuje nad tomem »Klątw, mikrobów i uczonych«. Mam uzasadnione przeczucie, że na tej »klątwie Kazimierza IV« Polska wjedzie do wyobraźni świata!".

Podróż do Doliny Królów

13 kwietnia 1983 r. (dokładnie dziesięć lat po nieoficjalnym dotarciu do wnętrza grobowego Jagiellończyka na Wawelu) stanąłem oko w oko ze złotym faraonem Tutanchamonem w Dolinie Królów. Zanim wszedłem do komory, w której spoczywa władca XVIII dynastii, miałem możliwość porozmawiania z najbliżej stojącymi turystkami. Miały one kapelusze z ogrodami na głowach, co zdradzało gust amerykański. Zapytałem: „Skoro panie mogły na wakacje pojechać wszędzie – dlaczego przybyłyście właśnie tu?". „Przed wojną – odpowiedziała jedna z nich – śledziłyśmy aferę z klątwą Tutanchamona. Postanowiłyśmy z przyjaciółkami, że kiedy będziemy na emeryturze mieć czas i pieniądze, przylecimy do tego miejsca w Egipcie. Chcemy otrzeć się o niesamowitość".

Aha – pomyślałem – więc skoro tak, to dawna klątwa przemieniła się w błogosławieństwo (w kategoriach marketingu turystycznego). Spojrzałem na niebywałe tłumy, które w 40-stopniowym upale czekały cierpliwie na swą kolejkę. Wtedy dotarło do mnie, że opowieść o klątwie faraona zrobiła dla Egiptu i egiptologii więcej niż kilogramy uczonych ksiąg. Nie wolno bagatelizować tak pojętej popularyzacji – będę nadal szukał autorskich metod i sojuszników w dziele realizacji trudnego zadania. Jeden z nich, prof. Tadeusz Polak, stał obok. Był wówczas dyrektorem Przedsiębiorstwa Państwowego Pracowni Konserwacji Zabytków i, wiedząc nad czym pracuję, zabrał mnie do Egiptu pod pretekstem wizytacji Misji Islamu w Kairze oraz w świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari. Byliśmy też gośćmi ministra kultury Egiptu, który, kiedyś studiując w Polsce, bywał u Michałowskiego i zaprzyjaźnił się z nim. Inspektor Górnego Egiptu na polecenie ministra po wizycie w grobie Tutanchamona zawiózł nas na drugą stronę Nilu do Karnaku. Zapowiedział tajemniczo, że przekona nas o tym, co naprawdę może skarabeusz, święty owad Egiptu. Gdy mijaliśmy święte jezioro, podprowadził nas pod pomnik tego owada i zarządził: „Proszę nie dyskutować, tylko siedmiokrotnie obejść cokół pomnika. I intensywnie prosić skarabeusza nawet o rzeczy na pozór nierealne do załatwienia, utopijne. Gwarantuję, że skarabeusz was wysłucha".

Pomyślałem: niewiele ryzykuję, raptem zawrót głowy. Zacisnąwszy kciuki zwróciłem się do szczęśliwego owada, aby mi pomógł na skrzydłach klątwy Jagiellończyka sprzedać światu Wawel w taki sposób, w jaki klątwa Tutanchamona magnetyczną siłą przyciąga miliony ludzi całego globu do jego grobu w Dolinie Królów. Tu was, czytelnicy moi, chwilę przytrzymam w napięciu i zanim opowiem, jak postąpił skarabeusz, wyznam, iż do wizyty w Egipcie byłem dobrze przygotowany.

Uprzednio odbyłem wojaże do Paryża i Londynu. Grunt pod te wizyty przygotował wielki i uroczy Aleksander Gieysztor, którego nazwałem publicznie Niekoronowanym Królem Polski, a wtedy był on prezesem PAN, dyrektorem Zamku Królewskiego w Warszawie oraz prezydentem Historyków Świata, z siedzibą w Paryżu właśnie. Załatwił mi miły apartament (za 8 dolarów na dobę!) w paryskiej stacji PAN, skąd miałem widok na Łuk Triumfalny i wieżę Eiffla. Zadzwoniłem do Luwru, aby porozmawiać z Pierwszą damą egiptologii francuskiej i zarazem autorką monografii pt. „Tutanchamon", niegdyś narzeczoną prof. Kazimierza Michałowskiego, panią Christiane Desroches-Noblecourt, ale sekretarka odpowiedziała, że chwilowo nie może się spotkać, bo w Pałacu Tokijskim przygotowuje (jak w filmie radzieckim) wystawę w stulecie egiptologii francuskiej. „Wyślę panu zaproszenie" – dorzuciła.

W ten oto sposób, zamiast tułać się po Francji, zrobiłem spacer do pobliskiego Pałacu Tokijskiego. Po wielkiej ekspozycji oprowadziła mnie legenda Francji, przy końcu dorzucając, że dla Polski i Polaków ma nieustający sentyment, także za to, co nasi egiptolodzy czynią dla Egiptu obecnie. A potem przeprawiwszy się ku skałom Albionu, w londyńskim British Museum przyjrzałem się dorobkowi angielskich egiptologów, ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć zespołu Howarda Cartera – odkrywcy grobu Tutanchamona w roku 1922. Olśnienia me u tegoż grobowca progów oraz łaskawość skarabeusza dla Wawelu i Polski zrobiły swoje, o czym miałem się niebawem przekonać, zaraz po powrocie na ojczyzny łono.

Ówczesny główny archeolog wawelski Stanisław Kozieł wspólnie z Janem Myrlakiem, przy udziale Władysława Brożka i Jana Mazura przewiercili świdrem otwór długości 90 cm i raptem 2 cm średnicy. Na drucie włożyli małą żaróweczkę i to prymitywne urządzenie nazwali „kocim oczkiem". Przez dziurkę od klucza widać było jeno tajemnicze cienie i coś z drewna. „Dopiero 7 maja komisyjnie odkuto jeden z ciosów i – jak wspominał później Kozieł – przedstawił się nam widok straszny, jak po katastrofie samolotu". Oto, co po pięciu wiekach zostaje z człowieka, który był królem Polski i wielkim księciem Litwy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL