Mało kto dzisiaj pamięta, że powstanie Sądu Najwyższego USA i całego amerykańskiego federalnego systemu sprawiedliwości jest wynikiem pewnego kompromisu. Instytucje te nie znalazły się nawet początkowo w artykułach konstytucji i w zasadzie są na swój sposób dziełem przypadku.

Pod koniec XVIII w. uznawano, że prawo głosu wyborczego przysługuje jedynie osobom o określonym statusie majątkowym. Tymczasem nowa amerykańska ustawa zasadnicza w ogóle nie czyniła żadnego rozróżnienia ekonomicznego. Po raz pierwszy w historii prawo wyboru władzy nie zależało od jakiejkolwiek majętności wyborcy. Jedynym zapisem w konstytucji odwołującym się do zagadnień ekonomicznych była fundamentalna zasada, że rząd nie może nikogo pozbawić własności.

Wszyscy obywatele mieli zatem równe prawo głosu, niezależnie od tego, czy byli bogaczami czy nędzarzami. Jednak 13 pierwszych stanów nie było równych pod żadnym innym względem. Przykład? Potężna Wirginia, która miała 15 razy więcej ludności niż ubogi stan Delaware. Dlatego podczas Konwencji Konstytucyjnej duże stany opowiadały się za reprezentacją proporcjonalną delegatów w Kongresie, gdy małe stany groziły nawet zawieraniem sojuszy obronnych z obcymi potęgami, byle tylko zachować taką samą liczbę miejsc w Kongresie jak wielcy sąsiedzi. Ostatecznie zgodzono się na kompromis, zgodnie z którym Izba Reprezentantów była wybierana proporcjonalnie do liczby ludności, a Senat na podstawie takiego samego dla wszystkich stanów podziału mandatów.

Stąd też Senat był traktowany z początku jak superrząd. Prezydent mógł negocjować traktaty wyłącznie za zgodą i opinią izby wyższej Kongresu. Dla szefa rządu federalnego stanowiło to mocne ograniczenie jego uprawnień. Pierwszy prezydent USA Jerzy Waszyngton wpadł jednak na ciekawe rozwiązanie tego problemu. Początkowo brał udział we wszystkich obradach Senatu. Któregoś dnia zirytowała go jednak jakaś jałowa dyskusja w sprawie traktatu z Indianami z plemienia Creek. Demonstracyjnie opuścił salę obrad, nie zapomniawszy rzucić głośno przy drzwiach: „Niech mnie diabli porwą, jeśli kiedykolwiek jeszcze tu przyjdę!". Żaden z senatorów nie ośmielił się skrytykować grubiańskiego zachowania największego bohatera wojny o niepodległość. Waszyngton znalazł zatem prosty i skuteczny sposób, by uniezależnić prezydenturę od izby wyższej Kongresu. Oświadczył, że konstytucja nie zobowiązuje go do „zasięgania opinii" Senatu na odległość. Dlatego nie uczestniczył w jego obradach, nieustannie wymawiając się jakąś dolegliwością. Jego następcy do dziś skrupulatnie korzystają z tej tradycji, mimo że teoretycznie powinni bywać na posiedzeniach Senatu. Nieobecność na obradach Senatu miała jednak swoją wadę. Pierwszy prezydent tracił kontrolę nad procesem legislacyjnym i nie mógł korzystać z prawa weta, które początkowo służyło jedynie do oceny zgodności nowych ustaw z konstytucją.

W tradycji angielskiej, do której nieustannie odwoływali się delegaci Kongresu Kontynentalnego, sprawy sądownicze traktowano jako aspekt władzy królewskiej, a tym samym wykonawczej. Jerzy Waszyngton i James Madison obawiali się, że wybierani z klucza politycznego kolejni prezydenci nie będą bezstronnymi arbitrami. Stąd potrzeba stworzenia niezależnego aparatu sądowniczego, ale takiego, w którego skład wchodziliby sędziowie z wyboru prezydenta. W ten sposób szef władzy wykonawczej miał wpływ na władzę sądowniczą. Konwencja Konstytucyjna z 1787 r. proponowała jedynie bardzo ogólny zarys wymiaru sprawiedliwości z sądami federalnymi, które w przyszłości Kongres miał kształtować wedle własnego uznania. Sąd Najwyższy został powołany dopiero zwykłą ustawą (The Judiciary Act of 1789) na pierwszej sesji pierwszego Kongresu Stanów Zjednoczonych. Antyfederaliści od razu uznali, że trzecia władza to potencjalne narzędzie tyranii. Wielu Amerykanów do dziś podziela ten pogląd.