Amerykanie mają konspiracyjną teorię Strefy 51, według której w tajnej bazie znajduje się pozaziemski statek, który w 1947 r. pod miasteczkiem Roswell uległ katastrofie. We współczesnej Rosji rolę spiskowego mitu pełni dramat grupy Diatłowa, który rozegrał się w 1959 r. Zagadka śmierci uczestników ekstremalnego rajdu narciarskiego w górach Uralu pozostaje do dziś niewyjaśniona. I podobnie jak w USA, ludowe hipotezy koncentrują się wokół powodów, dla których władze zataiły przed społeczeństwem rzekomą prawdę o zimowej tragedii. Jednak tu kończą się zbieżności, bo w odróżnieniu od amerykańskiego mitu podstawą rosyjskiej legendy są rzeczywiste wydarzenia.
Ku chwale partii
W 1959 r. Związek Radziecki żył romantyczną wiarą w rychłe nadejście komunizmu. Kraj nie tylko podniósł się z wojennych zniszczeń, ale też budował nowoczesny przemysł. Nie gasło poparcie młodego pokolenia dla chruszczowowskiej odwilży, a jednym z objawów entuzjazmu był żywiołowy ruch turystyczny. Młodzież wytrwale zdobywała praktyczną wiedzę kwalifikującą do udziału w rajdach o różnym stopniu trudności, a w zakładach pracy i szkołach mnożyły się kluby turystyczne. Zgodnie z duchem epoki, czyli na cześć XXI Zjazdu KPZR, klub politechniki w Swierdłowsku (Jekaterynburgu) zorganizował narciarski marsz przez północny Ural. Miała to być impreza ekstremalna. Uczestnicy zamierzali w 16 dni pokonać na nartach 350 kilometrów oraz zdobyć dwie góry. Do udziału zakwalifikowano dziesięć osób: siedmioro studentów ostatnich lat, w tym dwie dziewczyny, dwóch niedawnych absolwentów i instruktora narciarskiego. Liderem grupy został prymus i wytrawny turysta Igor Diatłow. W ostatniej dekadzie stycznia 1959 r. ekipa przyjechała do miasteczka Iwdieł, skąd udała się do opuszczonego osiedla Siewiernyj Rudnik-2, czyli byłego obozu IwdiełŁagru. Tam z powodu zapalenia stawów od grupy odłączył się Jurij Judin. Jak się niebawem okaże – jedyny ocalały. Gdy 15 lutego minął ustalony termin powrotu, klub rozpoczął akcję ratunkową prowadzoną przez dwa zespoły studentów. Po tygodniu operację przejęło wojsko. MSW oddelegowało kursantów szkoły ochrony obozów.
26 lutego grupa ratunkowa dotarła do góry 1079, którą zespół Diatłowa miał zdobywać. W języku rdzennego narodu Mansy nazywała się Hałatczahla, czyli Góra Nieboszczyków. Kilkaset metrów od bezimiennej przełęczy, która odtąd będzie nosić imię Diatłowa, odnaleziono pusty namiot, a poniżej trzy zamarznięte ciała. Po kilkuset metrach, przy śladach małego ogniska, dwa kolejne. Poszukiwania ostatniej czwórki, leżącej także nieopodal, w głębokiej jamie wymoszczonej jedliną, trwały aż do maja, kiedy stopniały śniegi.
Śledztwo zamknięto po trzech miesiącach, podając jako powód zgonów wychłodzenie z przyczyn naturalnych. Ofiary pogrzebano z honorami w Swierdłowsku, ale od uczestników poszukiwań zebrano oświadczenia o zachowaniu sprawy w tajemnicy przez 25 lat. Materiały zamknięto w tajnym archiwum, dziś zaś mają klauzulę ograniczonego dostępu. Z tym że zdaniem rodzin ofiar oraz świadków wydarzeń akta zostały „wyczyszczone".
Do dziś największą zagadką pozostaje pytanie, dlaczego w nocy z 1 na 2 lutego 1959 r., przy trzydziestostopniowym mrozie, grupa Diatłowa opuściła bezpieczny namiot i aż do zamarznięcia pozostawała w jego pobliżu, zamiast zejść do odległej o dwa kilometry stałej bazy. Koniecznie należy dodać, że studenci ewakuowali się bez paniki, pozostawili namiot we wzorowym porządku, przecinając jednak jego ściany od wewnątrz. Byli w skarpetkach, lekko ubrani, za to z pięcioma aparatami fotograficznymi. Mimo że zostawili w namiocie narzędzia, udało im się wykopać w śniegu głęboką jamę, którą wymościli gałęziami jodły o przekroju 10 centymetrów. Wbrew oficjalnej przyczynie śmierci ofiary miały liczne obrażenia wewnętrzne, takie jak urazy czaszki i połamane żebra, natomiast nie stwierdzono siniaków i ran na powierzchni ciała. Żaden z zabitych nie krwawił, a ich skóra miała pomarańczowobrązowy odcień. Odzież nosiła ślady promieniowania beta, zegarki studentów zatrzymały się w półgodzinnych odstępach.