Dramat na Górze Nieboszczyków

Jak i dlaczego w 1959 r. dziewięcioosobowa grupa narciarska Igora Diatłowa zginęła na Uralu.

Aktualizacja: 25.09.2016 22:56 Publikacja: 22.09.2016 16:35

Foto: Wikipedia

Amerykanie mają konspiracyjną teorię Strefy 51, według której w tajnej bazie znajduje się pozaziemski statek, który w 1947 r. pod miasteczkiem Roswell uległ katastrofie. We współczesnej Rosji rolę spiskowego mitu pełni dramat grupy Diatłowa, który rozegrał się w 1959 r. Zagadka śmierci uczestników ekstremalnego rajdu narciarskiego w górach Uralu pozostaje do dziś niewyjaśniona. I podobnie jak w USA, ludowe hipotezy koncentrują się wokół powodów, dla których władze zataiły przed społeczeństwem rzekomą prawdę o zimowej tragedii. Jednak tu kończą się zbieżności, bo w odróżnieniu od amerykańskiego mitu podstawą rosyjskiej legendy są rzeczywiste wydarzenia.

Ku chwale partii

W 1959 r. Związek Radziecki żył romantyczną wiarą w rychłe nadejście komunizmu. Kraj nie tylko podniósł się z wojennych zniszczeń, ale też budował nowoczesny przemysł. Nie gasło poparcie młodego pokolenia dla chruszczowowskiej odwilży, a jednym z objawów entuzjazmu był żywiołowy ruch turystyczny. Młodzież wytrwale zdobywała praktyczną wiedzę kwalifikującą do udziału w rajdach o różnym stopniu trudności, a w zakładach pracy i szkołach mnożyły się kluby turystyczne. Zgodnie z duchem epoki, czyli na cześć XXI Zjazdu KPZR, klub politechniki w Swierdłowsku (Jekaterynburgu) zorganizował narciarski marsz przez północny Ural. Miała to być impreza ekstremalna. Uczestnicy zamierzali w 16 dni pokonać na nartach 350 kilometrów oraz zdobyć dwie góry. Do udziału zakwalifikowano dziesięć osób: siedmioro studentów ostatnich lat, w tym dwie dziewczyny, dwóch niedawnych absolwentów i instruktora narciarskiego. Liderem grupy został prymus i wytrawny turysta Igor Diatłow. W ostatniej dekadzie stycznia 1959 r. ekipa przyjechała do miasteczka Iwdieł, skąd udała się do opuszczonego osiedla Siewiernyj Rudnik-2, czyli byłego obozu IwdiełŁagru. Tam z powodu zapalenia stawów od grupy odłączył się Jurij Judin. Jak się niebawem okaże – jedyny ocalały. Gdy 15 lutego minął ustalony termin powrotu, klub rozpoczął akcję ratunkową prowadzoną przez dwa zespoły studentów. Po tygodniu operację przejęło wojsko. MSW oddelegowało kursantów szkoły ochrony obozów.

26 lutego grupa ratunkowa dotarła do góry 1079, którą zespół Diatłowa miał zdobywać. W języku rdzennego narodu Mansy nazywała się Hałatczahla, czyli Góra Nieboszczyków. Kilkaset metrów od bezimiennej przełęczy, która odtąd będzie nosić imię Diatłowa, odnaleziono pusty namiot, a poniżej trzy zamarznięte ciała. Po kilkuset metrach, przy śladach małego ogniska, dwa kolejne. Poszukiwania ostatniej czwórki, leżącej także nieopodal, w głębokiej jamie wymoszczonej jedliną, trwały aż do maja, kiedy stopniały śniegi.

Śledztwo zamknięto po trzech miesiącach, podając jako powód zgonów wychłodzenie z przyczyn naturalnych. Ofiary pogrzebano z honorami w Swierdłowsku, ale od uczestników poszukiwań zebrano oświadczenia o zachowaniu sprawy w tajemnicy przez 25 lat. Materiały zamknięto w tajnym archiwum, dziś zaś mają klauzulę ograniczonego dostępu. Z tym że zdaniem rodzin ofiar oraz świadków wydarzeń akta zostały „wyczyszczone".

Do dziś największą zagadką pozostaje pytanie, dlaczego w nocy z 1 na 2 lutego 1959 r., przy trzydziestostopniowym mrozie, grupa Diatłowa opuściła bezpieczny namiot i aż do zamarznięcia pozostawała w jego pobliżu, zamiast zejść do odległej o dwa kilometry stałej bazy. Koniecznie należy dodać, że studenci ewakuowali się bez paniki, pozostawili namiot we wzorowym porządku, przecinając jednak jego ściany od wewnątrz. Byli w skarpetkach, lekko ubrani, za to z pięcioma aparatami fotograficznymi. Mimo że zostawili w namiocie narzędzia, udało im się wykopać w śniegu głęboką jamę, którą wymościli gałęziami jodły o przekroju 10 centymetrów. Wbrew oficjalnej przyczynie śmierci ofiary miały liczne obrażenia wewnętrzne, takie jak urazy czaszki i połamane żebra, natomiast nie stwierdzono siniaków i ran na powierzchni ciała. Żaden z zabitych nie krwawił, a ich skóra miała pomarańczowobrązowy odcień. Odzież nosiła ślady promieniowania beta, zegarki studentów zatrzymały się w półgodzinnych odstępach.

Nic dziwnego, że cała historia obrosła mnóstwem plotek już w czasach ZSRR, ale nasilenie prób wyjaśnienia przebiegu zdarzeń nastąpiło we współczesnej Rosji. Dziennik „Komsomolskaja Prawda" i 1. kanał TV przeprowadziły rekonstrukcję rajdu. Bliscy ofiar założyli specjalną fundację, której prezes, Wiktor Kuncewicz, naliczył aż 60 różnych hipotez. Znany pisarz Borys Akunin na blogu radia Echo Moskwy stwierdził: „materiałów i zasobów informacyjnych na temat grupy Diatłowa jest więcej niż mnóstwo". Do popularyzacji zimowego dramatu przyczynił się także amerykański horror zatytułowany „Tajemnica przełęczy Diatłowa".

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

„Komsomolskaja Prawda" wzięła oczywiście pod uwagę spotkanie z UFO. O takiej możliwości świadczyć miały zeznania myśliwych Mansy, którzy w feralną noc widzieli nad górą 1079 „ogniste kule", a o ich obecności raportowały później także grupy poszukiwawcze. Tezę tę potwierdzać ma także słynna 34. klatka z aparatu fotograficznego odnalezionego przy ofiarach. Zdjęcie nie zostało uwzględnione w śledztwie i przedstawia statyczną kulę silnego światła, od której dynamicznie oddala się prostokątny, równie jasny obiekt. Na tej podstawie gazeta przedstawiła hipotezę o kontakcie z niezidentyfikowanym pojazdem pozaziemskim, którego lądowanie zmusiło studentów do opuszczenia namiotu. Gdy zatrzymali się kilkaset metrów niżej, ciekawość wzięła górę i po kilku godzinach członkowie grupy skradali się w okolice namiotu, by lepiej zbadać sprawę. Śmierć zadana niezidentyfikowaną bronią ma także tłumaczyć charakter obrażeń ofiar, podobny do fali uderzeniowej lub próżniowej, oraz napromieniowanie ich odzieży. Gazeta dotarła również do zeznań uczestników akcji ratunkowej, którzy badając pobliski las, zauważyli popalone drzewa, jednak bez wyraźnego epicentrum.

Spotkanie z UFO wiąże się także z hipotezą o zjawiskach paranormalnych. Choć góra Hałatczahla nie jest świętym miejscem Mansy, to zgodnie z tubylczymi wierzeniami była miejscem śmierci dziewięciu myśliwych, którzy schronili się na niej podczas mitycznego potopu. Śladem obecności zabitych dusz są dźwięki o wysokiej częstotliwości, wydawane przez formacje skalne na szczycie góry podczas silnych wiatrów. A zatem grupa Diatłowa mogła zetknąć się z takim zjawiskiem, które destrukcyjnie wpłynęło na psychikę turystów, powodując obłęd lub chwilowe zamroczenie, a reszty dokonał silny mróz. Co ciekawe, wersje pozaziemska i paranormalna nie mają wielu zwolenników wśród pasjonatów zajmujących się wyjaśnieniem przebiegu zdarzeń. O wiele ciekawsze są dla nich scenariusze zakładające udział czynnika ludzkiego i dobrze osadzone w realiach epoki.

Wersja wojskowa

Ogromną popularnością cieszy się tzw. hipoteza rakietowa, według której turystów do opuszczenia namiotu zmusił upadek rakiety wykonującej eksperymentalny lot. Wybuch pocisku wywołał znane już obrażenia, a bezpośrednią przyczyną śmierci stało się zatrucie toksycznymi oparami paliwa rakietowego. Zdaniem zwolenników tej hipotezy tłumaczy to także pomarańczowobrązowy odcień skóry ofiar. Do tego wariantu wydarzeń skłaniały się rodziny ofiar, które na podstawie rozmów z mieszkańcami tej części Uralu doszły do wniosku, że tragicznej nocy odbywały się przeloty rakiet, a „ogniste kule" były właśnie efektem ich upadku.

Na pytanie mediów o prawdopodobieństwo takiego scenariusza negatywnie odpowiedział były szef Sztabu Głównego Strategicznych Wojsk Rakietowych gen. Wiktor Jesin. Wojskowy wykluczył, aby trajektoria rakiety odpalonej z najbliższego poligonu w Plesiecku wypadała nad Uralem Północnym. Ponadto ówczesne pociski nie zawierały silnie toksycznego paliwa, tzw. heptylu, a jedynie mieszankę nafty i tlenu. Jednak ojciec jednej ze studentek, Aleksander Dubynin, dotarł do materiałów świadczących o przeprowadzaniu prób rakiety meteorologicznej w nieodległym Czelabińsku. Zgodnie z jego opinią góra, na której nocowała grupa Diatłowa, mogła być centrum eksperymentalnego poligonu. Dlatego kierowanie akcją ratunkową przejęła armia, a prokuratura wojskowa zrobiła wszystko, aby zatrzeć ślady. Inny rodzic – Aleksiej Kriwoniszczenko – wspominał także, że prowadzący dochodzenie śledczy Iwanow powiedział podobno: „grupa była skazana na śmierć w ciągu dwóch godzin", co zinterpretował jako skutek śmiertelnego zatrucia oparami paliwa. Tezę tę potwierdził także biorący udział w poszukiwaniach szef studium wojskowego politechniki płk Artiomow. Jako były artylerzysta, dokonując rekonesansu lotniczego, zauważył, że w okolicach góry 1079 „roi się od kraterów spowodowanych wybuchami pocisków". Ostatecznego argumentu dostarczyły ekspedycje fundacji rodzin ofiar, które natknęły się w okolicy tragedii na fragmenty silników rakietowych.

Z wersją wojskową wiąże się również hipoteza prezesa fundacji, która mówi, że grupa Diatłowa znalazła się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Twierdzi, że turyści mogli stać się mimowolnymi świadkami tajnego eksperymentu wojskowego, np. prób z bronią neutronową lub zrzucania z helikopterów więźniów – ofiar tajnych badań. Młodzież mogła zostać zamordowana przez oddział osłaniający operację za pomocą sambo – specjalnej techniki walki, a śmierć z wychłodzenia to po prostu inscenizacja na potrzeby oficjalnego śledztwa.

Hipoteza szpiegowska

Inscenizacja jest także podstawą hipotezy, że rajd grupy Diatłowa był przykrywką dla operacji radzieckich służb specjalnych mającej na celu ujawnienie zachodnich agentów i przejęcie zdobytych przez nich materiałów na temat przemysłu obronnego na Uralu. W grę mógł również wchodzić szpiegowski wyścig po dane przechwycone przez rejestratory amerykańskiego balonu wywiadowczego, narzędzia szpiegowskiego powszechnie używanego w latach 50. i 60. XX w.

Innymi słowy była to gra operacyjna, w której świadomy udział wzięło trzech uczestników ekspedycji. Dwóch absolwentów – inżynierów z zakładu zbrojeniowego Czelabińsk oraz oficer służb specjalnych, instruktor narciarski Siemion Zołotariow. Pracownicy zbrojeniówki mogli występować jako eksperci lub rzekomi „oferenci", czyli kandydaci na szpiegów proponujący swoje usługi. A Zołotariow miał osłaniać akcję spotkania z rezydentami obcych służb. Zdaniem „Komsomolskiej Prawdy" taki wątek może potwierdzać uporczywa plotka krążąca wśród mieszkańców miasteczka Iwdieł, że w czasie tragedii w okolicy góry 1079 były dwie grupy narciarskie. Także jedyny ocalały Jurij Judin, który identyfikował swoich kolegów, twierdził, że ciał było dziesięć lub jedenaście, trafiły najpierw do szpitala wojskowego, a tylko wyselekcjonowane do prosektorium więziennego, gdzie przeprowadzono oficjalną obdukcję. Judin nie mógł rozpoznać ciała Zołotariowa, ponieważ okazane mu zwłoki miały liczne tatuaże, których ten wcześniej nie miał. Ich obecności nie potwierdziła także matka Siemiona. A ostatecznym argumentem na związki Zołotariowa z radzieckimi służbami miała być jego wojenna przeszłość, a dokładniej walka w oddziałach dywersyjnych. Dlatego gazeta zaproponowała dwa warianty rozwoju wypadków: dekonspirację operacji KGB przez oddział szpiegowski i zlikwidowanie całej grupy Diatłowa lub przejęcie materiałów szpiegowskich przez Zołotariowa i usunięcie niewygodnych świadków. Jego śmierć zainscenizowano, podrzucając ciało zeka – więźnia łagru, na co wskazywać miał charakter tatuaży. Aleksander Zdanowicz, były rzecznik prasowy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wykluczył taką operację służb specjalnych, jednak wskazał, że prowadzące do śmierci zachowanie turystów mogło być efektem użycia środków psychotropowych. A gazeta przypomniała, że w marcu 1959 r. w trybie nagłym trzech zastępców szefa KGB straciło swoje stanowiska.

Wariant kryminalny

Oficjalne śledztwo oskarżyło początkowo o zabójstwo grupę myśliwych Mansy, którym narciarze rzekomo płoszyli zwierzęta. Jednak po sprawdzeniu faktów odstąpiono od oskarżenia. Natomiast jeden z oficerów KGB, służący długie lata na północnym Uralu, wiąże śmierć „diatłowców" z wątkiem kryminalnym i korupcyjnym, a konkretnie z nielegalnym wydobyciem złota. Pułkownik Grigoriew twierdził, że władze ZSRR dysponowały danymi o złotonośnych strumieniach na tym obszarze, ale nie eksploatowały zasobów, zachowując je jako strategiczną rezerwę. W odróżnieniu od komendantur Siew Ural Łagru, sieci obozów pracy, które nagminnie wykorzystywały więźniów do wypłukiwania złotego piasku. Proceder był powszechny, a o wszystkim wiedziało skorumpowane dowództwo wojsk więziennych i konwojowych w Moskwie, opłacane przez miejscowych funkcjonariuszy. Grigoriew dodał także, że wielu zeków po wykonaniu zadania było zabijanych. Dlatego nie wykluczył, że taka eksploatacja odbywała się latem i jesienią w licznych strumieniach Góry Nieboszczyków, a zapasy złota schowane na miejscu czekały na okres zimowych polowań, które były doskonałą przykrywką dla ich wydobycia. A grupa Diatłowa natknęła się na tajny magazyn cennego kruszcu w opuszczonym osiedlu Siewiernyj Rudnik-2 lub w miejscu ostatniego biwaku, gdy odnalazła wcześniej przygotowaną jamę wyłożoną gałęziami jodły. Turyści mogli zostać zlikwidowani przez grupę więźniów zajmujących się wydobyciem lub skorumpowanych funkcjonariuszy obozowych, którzy obawiali się, że kryminalny proceder wyjdzie na jaw. O determinacji przestępców może świadczyć wypadek z 1979 r., kiedy to kilkuosobowa grupa myśliwych po tym, jak wpadła na trop nielegalnego wydobycia złota, po prostu „rozpłynęła się w uralskiej tajdze".

Przyczyny naturalne

W trakcie śledztwa brano też pod uwagę wpływ czynników naturalnych, takich jak lawina. Współcześni eksperci Związku Alpinizmu wykluczyli możliwość takiej katastrofy. Skłon góry, na którym „diatłowcy" rozbili biwak, wynosił jedynie 15 stopni, a namiot rozstawiono według kanonów ówczesnej sztuki. Jednak glacjolog Państwowego Uniwersytetu Moskiewskiego dr Witalij Popowin wziął pod uwagę możliwość niewielkiego obrywu śnieżnego, który po prostu przejechał przez namiot i znajdujące się w nim osoby. Popowin określił wagę takiego „śnieżnego autobusu" na 15 ton, co odpowiada ekspertyzie medycznej wykonanej bezpośrednio po wypadku. Wtedy lekarz sądowy określił obrażenia jako „rezultat oddziaływania na ofiary siły porównywalnej z pędzącym z pełną prędkością samochodem". Doktor Popowin dodał, że do wypadku mogli się przyczynić sami obozowicze, którzy „podcięli" śnieg na skłonie góry, przygotowując równe miejsce pod namiot. W takim przypadku obrażenia były na tyle poważne, że znajdujący się w stanie szoku turyści nie działali racjonalnie, a reszty dokonało zejście w kierunku stałej bazy.

Góra 1079 jest przecięta licznymi kamienistymi uskokami o kilkumetrowej różnicy, którymi wiosną spływają strumienie. Upadki w takie uskoki podczas bezksiężycowej nocy były nieuchronne i dopełniły wykazu urazów, które w połączeniu z dezorientacją i silnym mrozem doprowadziły do śmierci. Doktor Popowin przypomniał podobny wypadek w górach Abchazji, do którego doszło w latach 80. XX w. Zginęło wtedy sześciu alpinistów, którzy równie nagle musieli opuścić namiot – z powodu identycznego obrywu śnieżnego.

Epitafium

Dramat dziewięciu narciarzy z grupy Diatłowa nie przestaje fascynować Rosjan. Na miejscu śmierci pojawił się obelisk ze zdjęciami poległych. Co ważniejsze, sprawa nadal czeka na wyjaśnienie, choć mogło to nastąpić wiele lat temu. Jak skwitowała mit „diatłowców" agencja informacyjna Rosbałt: „Rozwiązanie jest zapewne proste, ale wiedza kryminalistyczna ówczesnych śledczych była zerowa. Prokuratorzy w latach 50. nadawali się do pilnowania łagrów i polowań na białe niedźwiedzie, a nie do rozwiązywania zagadek kryminalnych. Zatarto wszystkie ślady, nie przeprowadzono podstawowych badań i ekspertyz". Wyjaśnieniem tragedii zajmował się także jedyny ocalały z grupy Jurij Judin. A właściwie próbował, bo jak stwierdził w wywiadzie dla „Komsomolskiej Prawdy": „kompetentni ludzie wyjaśnili mu bezskuteczność jego wysiłków". Dramat przyjaciół zaciążył jednak na całym życiu Judina. Według znajomych: „czekał, aż połączy się z towarzyszami wyprawy". Coraz więcej pił, mieszkał biednie, aż do śmierci w 2013 r. Zgodnie z testamentem został pochowany w kwaterze „diatłowców" na cmentarzu Michajłowskim Jekaterynburga.

Amerykanie mają konspiracyjną teorię Strefy 51, według której w tajnej bazie znajduje się pozaziemski statek, który w 1947 r. pod miasteczkiem Roswell uległ katastrofie. We współczesnej Rosji rolę spiskowego mitu pełni dramat grupy Diatłowa, który rozegrał się w 1959 r. Zagadka śmierci uczestników ekstremalnego rajdu narciarskiego w górach Uralu pozostaje do dziś niewyjaśniona. I podobnie jak w USA, ludowe hipotezy koncentrują się wokół powodów, dla których władze zataiły przed społeczeństwem rzekomą prawdę o zimowej tragedii. Jednak tu kończą się zbieżności, bo w odróżnieniu od amerykańskiego mitu podstawą rosyjskiej legendy są rzeczywiste wydarzenia.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii