Przerażająco śmieszna wojna

Bierność Zachodu w 1939 r. pokazuje, że makiawelizm bywa bardziej szkodliwy niż spontaniczne odruchy honoru – zwłaszcza gdy przyzwoitość nosi znamiona rozsądku.

Aktualizacja: 03.09.2020 17:27 Publikacja: 03.09.2020 16:06

Żołnierze francuscy zimą 1939 r. Kilka miesięcy później Francja skapitulowała

Żołnierze francuscy zimą 1939 r. Kilka miesięcy później Francja skapitulowała

Foto: AFP

Z początkiem września roku 1944, ścigając Niemców od Falaise, 1. Dywizja Pancerna gen. Maczka wyzwoliła szmat północnej Francji, po drodze zajmując m.in. miasteczko Abbeville nad Sommą. Trudno przypuszczać, by polscy żołnierze rozmyślali o symbolicznej klamrze łączącej to zdarzenie z wrześniem 1939 r., gdy ostatni raz widzieli swoje domy i bliskich. To bowiem w Abbeville równo pięć lat wcześniej zdecydowano o upadku Polski i klęsce całej Europy.

Mimo niedzieli poranek 3 września 1939 r. nie dawał powodów do świętowania. Tej nocy skończyła się wojna obronna na granicach Polski, co oznaczało odwrót na wszystkich kierunkach. Jednak w południe podano radosną, choć przecież oczekiwaną, wiadomość – Londyn i Paryż ogłosiły wojnę z Niemcami!

Słodkie kłamstewka

Pomimo zagrożenia bombardowaniem tłum warszawiaków szczelnie otoczył płot brytyjskiej ambasady w pałacu Branickich, skąd minister Beck i sir Kennard krzepili mieszkańców przemowami o sile jedności, po czym ruszono pod ambasadę Francji, by ją również obsypać kwiatami.

Trudno zgadnąć, na ile władze podzielały kolportowany na zewnątrz optymizm, bo już nazajutrz zaczęły opuszczać Warszawę. Jeżeli rząd pokładał wiarę w sojuszach, to raczej dzięki myśleniu życzeniowemu niż zobowiązaniom leżącym na stole. Z twardych umów dyplomatycznych nie wynika bynajmniej, że 1 września Polska miała zagraniczne gwarancje bezpieczeństwa, gdyby słowo „gwarancja" traktować dosłownie.

Aż do niemieckiej inwazji na Francję w Londynie i Paryżu nadal rządzili animatorzy obłaskawiania Hitlera, nawet wbrew swoim wyborcom. Premier lewicowego rządu Francji Édouard Daladier sam był zaskoczony przyjęciem po powrocie rok wcześniej z Monachium, ponieważ, przywożąc haniebne porozumienie, spodziewał się raczej zgniłych pomidorów niż kwiatów. Aureolę obrońcy pokoju nosił do maja 1940 r., gdy się okazało, że jedną trzecią czołgów, które rozjeżdżały Francję, wyprodukowano w czeskich fabrykach.

Pozorny zwrot nastąpił wiosną 1939 r. wobec oczywistej nieskuteczności ustępstw. Nie oznaczało to wcale gotowości na wojnę z Niemcami, lecz raczej otwarcie na nowe środki nacisku. Uznano, że użyteczna – a zarazem wystarczająco asekurancka – będzie sama iluzja osaczenia Niemiec od wschodu. Stąd marcowa deklaracja Chamberlaina o gwarancjach dla polskiej niepodległości i podpisane przez Becka porozumienie, które nie obejmowało umów wojskowych, stanowiąc raczej akt dyplomatycznej kurtuazji niż pakt obronny.

Odwrotnie było z Francją, która zaczęła od zobowiązań wojennych. Zawarte w maju uzgodnienia ministra spraw wojskowych z Gamelinem – szefem francuskiego Sztabu Generalnego – wyglądały na pozór konkretnie. Strony podjęły się wiązać siły nieprzyjacielskie w wypadku ataku na partnera układu. Francuska armia gwarantowała podjęcie akcji lotniczych w razie ataku na Polskę i początek działań lądowych trzy dni później. Najdalej 15 dni od początku mobilizacji zapowiedziano pełną ofensywę na drugim froncie.

Mogło to brzmieć niezwykle poważnie, gdyby nie było świstkiem papieru. Sztab Generalny nie kierował francuską dyplomacją, dlatego – by zyskać klauzulę wykonalności – akt potrzebował ratyfikacji rządu i parlamentu, a z tym wyczekano aż do 4 września, gdy wojna trwała w najlepsze. Paryż konsekwentnie unikał denerwowania Hitlera, więc efekt odstraszający paktu był raczej mizerny.

Następny układ sojuszniczy z Wielką Brytanią, podpisany w reakcji na pakt niemiecko-sowiecki, wszedł w życie natychmiast, ze wszystkimi znamionami ważności, lecz zostawił Londynowi pełną swobodę interpretacji. Owszem, Anglicy przysięgli pomóc Polsce wszystkimi środkami, jakie będą możliwe – przez co Polska rozumiała (a raczej chciała rozumieć) uderzenie wszystkimi siłami. Jednak sformułowanie było pułapką, dającą Brytyjczykom pełną swobodę wyboru reakcji. W praktyce Londyn mógł się wywiązać z obowiązku, wysyłając do Niemiec bombowce, ale też uznać, że nota dyplomatyczna stanowi szczyt brytyjskich możliwości w tej mierze.

Umowy celowo formułowano niejasno, by uniknąć samoczynnego uruchomienia zobowiązań. Zobowiązań bardzo mglistych, bo nieuzbrojonych w jakikolwiek plan operacyjny. Londyn uważał, że wypracowanie taktyki dla Polski jest niemożliwe, dlatego zrezygnował z jej obmyślania.

Podczas letniej wizyty w Warszawie brytyjski odpowiednik Gamelina łgał w żywe oczy o planach brytyjskiej inwazji z Bałkanów – bo takich spekulacji nie było. Kłamała również Francja, co potwierdził Louis Faury, wysłany do Warszawy na emerycką synekurę we Francuskiej Misji Wojskowej, ponieważ już w sierpniu wiedział od samego szefa sztabu, że Francja nie zaryzykuje ofensywy na Niemcy.

Jednak z braku alternatywy – poza zgodą na żądania Hitlera – wszystkie wersje polskiego planu obrony zakładały utworzenie drugiego frontu i francusko-brytyjską ofensywę. Polska zbudowała nawet lotniska, by francuskie samoloty mogły uzupełnić paliwo i uzbrojenie po nalotach na Niemcy. Wszelako Francja nigdy nie dostarczyła bomb i amunicji używanych przez swoje lotnictwo.

O jeden blef za daleko

Deklaracje wobec Polski wywołały różne reakcje, z których najgłośniejsza była fraza Marcela Déata, opublikowana w „L'Oeuvre": „Czy musimy umierać za Gdańsk?". Rzecz jasna, nawet nie powinni. Niedawny członek lewicowego rządu Sarrauta sprzeciwił się traktowaniu Francuzów jak zakładników szalonego rządu w Warszawie. Hasło było chwytliwe, a że podjęła je niemiecka propaganda, wciąż bywa wypominane Francuzom.

Wprawdzie Déat dryfował od socjalizmu w stronę faszyzmu, ale argument wpadł w ucho lewicowym intelektualistom, artystom i pięknoduchom. Jeszcze gwałtowniejsza była histeria Francuskiej Partii Komunistycznej używającej pacyfizmu w interesie Stalina, zwłaszcza po umowie Ribbentropa z Mołotowem. Już podczas wojny komuniści sabotowali mobilizację, próbowali wywołać strajki oraz akty masowej dezercji.

Mimo to propaganda nie znalazła posłuchu wśród zwykłych Francuzów. Zlecone przez rząd poufne badania wykazały zdecydowane poparcie dla wojny. Jeżeli mobilizacja przebiegła dość opieszale, to raczej przez bałagan i bezwład administracji niż przez obstrukcję. Od 2 września powołano 5 mln rezerwistów, choć broń wydano tylko połowie, a resztę rozdzielono między fabryki broni, rolnictwo i służby pomocnicze. Pobór pozwolił sformować 70 nowych dywizji, ale ich zdolności bojowych nie należy przeceniać. W Anglii werbunek przebiegał sprawniej, ale dopiero w październiku skończyło się szkolenie czterech dywizji ekspedycyjnych.

Po cichu liczono, że sama mobilizacja skłoni Wehrmacht do wycofania sił z Polski, ale nadzieje okazały się płonne. Wobec nieskuteczności coraz grubszych aluzji

3 września lord Halifax dał Niemcom dwie godziny na zatrzymanie operacji wojskowej, lecz nawet groźba wojny nie wywołała reakcji Hitlera. Fiasko ultimatum stawiało aliantów w dziwacznym położeniu, wymuszając wojnę, której obie strony nie zamierzały prowadzić. Niemcy chcieli się uporać z Polską, Zachód zaś skorzystać z czasu, jaki dawał opór Warszawy. W istocie Francja z Wielką Brytanią blefowały, traktując wypowiedzenie wojny jako argument negocjacyjny. Najgorszy wariant zakładał, że awanturę da się przeczekać, dusząc Niemców ekonomicznym oraz surowcowym embargiem.

To nie znaczy, że wojny nie dało się odczuć. Anglia wysiedliła dzieci z miast zagrożonych bombardowaniem, rozdano maski przeciwgazowe, uruchomiono alarmy lotnicze i schrony – lecz tylko ćwiczebnie, bo obce samoloty nie nadleciały. Jednak już 3 września padły przypadkowe ofiary, gdy niemiecki okręt podwodny zatopił liniowiec „Athenia", biorąc statek za brytyjski krążownik. Incydent bardzo rozjuszył Hitlera, gdyż statkiem płynęło kilkuset Amerykanów.

Początkowo RAF podjął nawet działania bojowe. Eskadry bombowe, po kilkadziesiąt maszyn każda, za dnia atakowały porty Kriegsmarine w Wilhelmshaven i Kilonii oraz fabryki. Jednak efekty były mizerne, za to straty własne – zatrważające. Z 22 samolotów, które poleciały nad Wilhelmshaven, do bazy nie wróciła połowa, a średnio tracono co trzecią maszynę.

Także francuskie lotnictwo zapuszczało się nad Niemcy, ale bez zapału, by nie prowokować nalotów na własne fabryki. Francuzom strącono 30 samolotów w ciągu czterech dni, zanim loty bojowe całkiem ustały.

Odtąd obie strony były dla siebie aż nadto kurtuazyjnie. Na przykład brytyjski minister lotnictwa Wood stanowczo odmówił bombardowania składów amunicji w pobliskim Szwarcwaldzie, argumentując, że to tereny prywatne. Z drugiej strony, gdy samoloty rozpoznawcze aliantów latały nad Linią Zygfryda, niemieccy żołnierze przyjaźnie machali do pilotów.

Po nieudolnej demonstracji siły RAF rozpoczął bombardowanie Niemiec... miłością. Podczas nocnych nalotów przez resztę września zrzucono ponad 20 mln ulotek z odezwą Chamberlaina, który wyznawał Niemcom przyjaźń i umiłowanie pokoju. Brytyjski premier zapewniał przeciwników, że każdy cel mogą osiągnąć przez negocjacje, co w kontekście Polski brzmiało raczej dwuznacznie.

Stracona szansa

Dopiero 7 września, gdy padało Westerplatte, Francuzi podjęli śmielszą próbę odwrócenia uwagi Wehrmachtu. Siły dwóch armii przekroczyły granicę i rozwinęły natarcie na Saarbrucken, lecz Niemcy uniknęli ciosu. Dywizje wkraczały do bezludnych wsi i miasteczek, a kronika filmowa Pathé z satysfakcją filmowała porzucone przy drogach rowery. Niemcy ewakuowali przedpole Linii Zygfryda, zostawiając informację na murach, że nie prowadzą wojny z Francją, a tym bardziej nie strzelą pierwsi. Tylko w dwóch wioskach napotkano mizerny ostrzał jakiegoś zbłąkanego oddziału. Pokonawszy 8 kilometrów, Francuzi stanęli kilkaset metrów przed umocnieniami Linii Zygfryda, nie mając pojęcia, co dalej począć. Padł pomysł, by sprawdzić jakość niemieckich bunkrów, lecz najwyższe dowództwo zabroniło strzelania z armat.

Mentalność gen. Gamelina, jak większości francuskich dowódców, wciąż tkwiła w okopach poprzedniej wojny. Miał opinię antyniemieckiego jastrzębia, ponieważ w 1935 r. domagał się interwencji w Nadrenii, jednak uwierzył w niezniszczalność Linii Maginota równie mocno jak w równoważną potęgę Linii Zygfryda. Tym samym wykluczył możliwość ofensywy którejkolwiek strony. Jedyne przejście do Niemiec prowadziło przez Belgię, ale Bruksela dała Paryżowi pokaz neutralności, ustawiając połowę dywizji na francuskiej granicy.

Gamelin nie wiedział o popłochu, jaki wywołał w sztabie niemieckiej I Armii – jedynej, którą Hitler zostawił w odwodzie. Poza 12 dywizjami von Witzlebena – w czym aż siedem było rezerwowych – 80 proc. Wehrmachtu walczyło w Polsce. Zebranym na północy Francji 36 dywizjom Niemcy nie mogli przeciwstawić nawet jednej brygady pancernej, a Linia Zygfryda wciąż nie była porządnie wykończona. Francja posiadała samodzielną przewagę w artylerii i broni pancernej, a w połączeniu z siłami brytyjskimi trzykrotnie górowała liczebnością maszyn nad rzekomą potęgą Luftwaffe. Gen. Westphal, oficer sztabu Witzlebena, panikował, że Francuzi wejdą do Zagłębia Ruhry najpóźniej za dwa tygodnie. Hitler był hazardzistą bez wyobraźni albo wiedział o blefie, co niektórzy łączą z haniebną aktywnością Horacego Wilsona – prawej ręki Chamberlaina do poufnych kontaktów z Niemcami. Mimo realnego ryzyka z Polski nie wycofano nawet czołgu. Dopiero po 12 września odwołano jedną dywizję górską z rejonu Sanoka, co nie zmieniło układu sił przy francuskiej granicy.

Hitler miał nerwy ze stali, za to poważnie przerazili się Brytyjczycy, podejrzewając, że ofensywa w Kraju Saary ma wciągnąć Anglię w działania lądowe. By rozwiać podejrzenia, na 12 września zwołano konferencję Najwyższej Rady Wojennej w Abbeville. Nawet informacja o spotkaniu była utajniona przed Polakami, choć los Warszawy był jedynym tematem rozmów Daladiera i Chamberlaina.

Wszakże po wysłuchaniu Gamelina wszystkim spadł kamień z serca. Szef francuskiego sztabu uznał, że Polska jest skończona, choć był wyraźnie rozczarowany. Liczył, że polska armia będzie się wykrwawiać jeszcze kilka miesięcy, a może nawet do wiosny. Sądził jednak, że Polacy są sobie winni, a wobec klęski, która przybliża powrót niemieckiej armii na zachód, należy zrezygnować z dalszych działań zaczepnych. Ponieważ premierzy zgodzili się z tą opinią, ich samoloty opuściły Abbeville już po południu.

Decyzja nie przerwała dokarmiania polskich nadziei. Rozmiar i znaczenie ofensywy rozmyślnie wyolbrzymiano, a w raportach dla Rydza-Śmigłego mnożyły się wycofane z Polski dywizje. W polskim Sztabie Generalnym jeszcze 16 września odkorkowano szampana, gdyż mijał 15. dzień od początku francuskiej mobilizacji. Ale zamiast francuskich czołgów nazajutrz ruszyły sowieckie, a Francuzi wycofali się z Niemiec aż za Linię Maginota.

Na zachodzie bez zmian

Nie zyskawszy niczego, za udawaną wojnę Francja zapłaciła utratą twarzy i blisko 2 tys. żołnierzy, w większości rozszarpanych na niemieckich polach minowych. Odwrót tak ośmielił Niemców, że I Armia wkroczyła do Francji, by do maja okupować przedpole Linii Maginota, tracąc tylko 200 żołnierzy. Wieści z Abbeville upewniły także Stalina, że najazd na Polskę nie wywoła wojny z Zachodem.

Mogło się zdawać, że napięcie opadło, bo Hitler również zrezygnował z inwazji na Francję. Wojna toczyła się w propagandzie i rosnącej uciążliwości życia, nie licząc odległych incydentów. Jeżeli padały strzały, to głównie na morzu i sporadycznie w powietrzu.

Niemieckie okręty podwodne dwa razy weszły do jaskini lwa na Orkadach, gdzie stacjonował trzon Królewskiej Marynarki. 17 września zatopiono lotniskowiec „Courageous", natomiast po miesiącu inny U-Boot posłał na dno pancernik „Royal Oak", z 800 marynarzami i kontradmirałem na pokładzie.

W październiku zaczęło się sporadyczne bombardowanie brytyjskich portów wojennych, dając RAF szansę zestrzelenia trzech pierwszych niemieckich maszyn. Jednak Hitler nie porzucił nadziei na układ z Brytyjczykami, toteż Luftwaffe, nawykłe do rutynowego bestialstwa w Polsce, nad Anglią nadzwyczaj się pilnowało, gdyż nawet przypadkowa śmierć cywilów groziła sądem polowym.

W grudniu Royal Navy pokonało pancernik kieszonkowy „Admiral Graf Spee" grasujący pod Buenos Aires. Zdarzenie miało ciąg dalszy w lutym 1940 r., kiedy Brytyjczycy uwolnili transport angielskich jeńców schwytanych przez zatopiony pancernik. Ponieważ atak nastąpił na wodach terytorialnych Norwegii, obie strony miały pretekst do kwestionowania skandynawskiej neutralności ? ze wszystkimi reperkusjami.

Kampania obfitowała w kuriozalne zdarzenia, lecz najosobliwsza potyczka nastąpiła 8 kwietnia 1940 r., gdy brytyjski niszczyciel „Glowworm" chciał staranować przeciwnika, jak w czasach admirała Nelsona. Jednak angielski pancerz nie sprostał niemieckiej stali i „Glowworm" sam poszedł na dno, nie wyrządzając krzywdy krążownikowi. Dwa inne niemieckie okręty przetrwały spotkanie z minami morskimi, ale dobił je omyłkowy nalot Luftwaffe.

Jednak odległe potyczki morskie nie wpływały na położenie milionów mężczyzn zmobilizowanych z początkiem września. Większość odbierała karty powołania z przekonaniem, że ojczyzna ich potrzebuje, ale poczucie sensu ulatniało się z każdym miesiącem gnuśności. Polska, o którą mieli się bić, dawno skapitulowała, a na granicy nic się nie działo. Chociaż żołnierze wciąż śpiewali o praniu, które rozwieszą na Linii Zygfryda, z wolna przestawali w to wierzyć.

Gazeta „Le Figaro" pierwsza użyła zwrotu „śmieszna wojna", by opisać absurd sytuacji panującej na fantomowym froncie. Zwrot znalazł odpowiednik w innych językach walczących armii. Dla Brytyjczyków była to „wojna udawana", dla Polaków „dziwna", a po niemiecku nazywała się Sitzkrieg, czyli „wojna siedząca" – jako żartobliwa parafraza blitzkriegu.

Żołnierze coraz mniej z tego rozumieli, nabierając wrażenia, że tracą czas na musztrze, nudnych patrolach i grze w karty, podczas gdy rodziny walczą z szalejącymi cenami i utratą zarobków. Wielu szukało sensowniejszych sposobów zabicia czasu, pracując w polu u okolicznych rolników. Po setnym odwołanym alarmie bojowym przestano je traktować poważnie, co rujnowało dyscyplinę i gotowość do walki. Rozumiejąc powagę sytuacji, dowództwo za kluczową inwestycję uznało zakup 10 tys. piłek, by zająć wojsko czymkolwiek. Dodatkowym czynnikiem, który demobilizował żołnierzy, były plotki o tajnych negocjacjach z Niemcami, które lada dzień skończą przedstawienie i pozwolą wrócić do domu. Działania ofensywne rozważano w perspektywie 1941 r., lecz nikt nie wiedział, co począć do tego czasu z milionami powołanych żołnierzy.

Szansa zaprzepaszczona we wrześniu odrodziła się w fińskiej wojnie zimowej. Mały naród, który stawiał czoło czerwonemu mocarstwu, z różnych powodów budził większą sympatię niż Polska. Stalin stworzył pretekst do osiągnięcia podstawowego celu aliantów, czyli odcięcia Niemiec od strategicznych surowców. Szczególnie szło o szwedzkie rudy żelaza transportowane koleją do portu w Narwiku, skąd prowadzi najkrótsza droga do Finlandii, akurat przez kopalnie żelaza w Kirunie. Nadto obrona Finów pozwalała atakować z irackich lotnisk kaukaskie pola naftowe, by pozbawić Hitlera sowieckiej ropy.

Plan zawierał więcej niewiadomych niż suma ryzyka związanego z polską kampanią wrześniową. Prowokował zacieśnienie sojuszu Stalina z Niemcami, a oczekiwana bierność Hitlera była tylko pobożnym życzeniem. Ponadto trzeba było się ułożyć z Norwegią i Szwecją, lecz małe kraje neutralne uważnie prześledziły lekcję, jaką dali Polsce alianci. Francuzom i Brytyjczykom przestano ufać do tego stopnia, że główną przyczyną podjęcia katastrofalnej interwencji w Grecji była desperacka próba odzyskania wiarygodności. Wolny od podobnych rozterek Hitler mógł wyprzedzać rywali o dwa posunięcia. Norweskie fiasko było ostatnim etapem przerażająco śmiesznej wojny, od początku do końca opłaconej krwią polskich żołnierzy – walczących także w Narwiku.

Najtrafniej ujął tę sprawę niemiecki jeniec z 1940 r., a późniejszy marszałek Juin, który uznał postawę aliantów za hańbiącą, lecz przede wszystkim głupią. Niemniej zanim zmienił poglądy, sam służył w siłach zbrojnych Vichy.

Z początkiem września roku 1944, ścigając Niemców od Falaise, 1. Dywizja Pancerna gen. Maczka wyzwoliła szmat północnej Francji, po drodze zajmując m.in. miasteczko Abbeville nad Sommą. Trudno przypuszczać, by polscy żołnierze rozmyślali o symbolicznej klamrze łączącej to zdarzenie z wrześniem 1939 r., gdy ostatni raz widzieli swoje domy i bliskich. To bowiem w Abbeville równo pięć lat wcześniej zdecydowano o upadku Polski i klęsce całej Europy.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy