Narodziny survivalu: Wyspa robinsonów

Doświadczenie na niezamieszkałej wyspie w Zatoce Bengalskiej dało impuls do narodzin survivalu w Europie.

Aktualizacja: 19.08.2018 10:39 Publikacja: 19.08.2018 00:01

Ekipa Jacka Pałkiewicza na wyspie Jolly Buoy spędziła 10 dni

Ekipa Jacka Pałkiewicza na wyspie Jolly Buoy spędziła 10 dni

Foto: Archiwum autora

W dzieciństwie miałem słabość do map i książek przygodowych. Historię Robinsona Crusoe przeczytałem kilka razy, wczuwając się w postać rozbitka. Duże wrażenie zrobiła też na mnie powieść Ballantyne'a "Wyspa koralowa". Wtedy nie przypuszczałem, że pewnego dnia sam znajdę się na zatopionej w bezmiarze błękitnego oceanu bezludnej wyspie.

Nade mną wisi pióropusz ogromnych palm kokosowych, za plecami dziewiczy, bujnie porośnięty tropikalny las deszczowy, na lewo i prawo wąski pas plaży z białym piaskiem, a w zasięgu ręki piękne lazurowe morze z malowniczą rafą koralową i wzbijającymi się z wody latającymi rybami czy delfinami. Rajski obraz niczym ze snu o udanych wakacjach.

Śpieszę wyjaśnić, że rozbrat z cywilizacją wziąłem na własne życzenie. Z grupą instruktorów szkoły przetrwania zamierzamy wzbogacić doświadczenie w sztuce survivalu, umiejętności radzenia sobie w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Występujemy w roli robinsonów, rozbitków, którym udało się przetrwać katastrofę morską. W tej pierwotnej egzystencji nawet najmniejsze zaiskrzenie ognia będzie wzbudzać nie lada emocje. Takie sytuacje nie są jedynie literackim wymysłem, historia zna wiele przykładów, gdzie w wyniku splotu nieprzewidzianych zdarzeń współczesny człowiek z kręgu komputerów cofnął się do pierwotnego świata i zdany wyłącznie na własną pomysłowość musi walczyć o przetrwanie.

Na archipelagu Andamany

Egzystujemy sami na bezludnej wyspie, bez telefonu, komputera, światła i samochodu. Przyzwyczajeni do aktywności i uzależnieni od zegarka musimy stać się jego przyjacielem, nie wrogiem, bo czas nie gra tu żadnej roli. Skazani na siebie samych będziemy zmuszeni wykazać hart ducha i determinację pozwalającą przezwyciężyć krańcowe warunki, bez wyżywienia i wody. Do dyspozycji mamy jedynie maczety.

Wylądowaliśmy na archipelagu Andamany w Zatoce Bengalskiej, administracyjnie należącym do Indii. Spośród kilkuset dziewiczych wysepek tylko niespełna 30 jest zamieszkanych. I pomimo że figurowały one już na mapie Ptolemeusza w II w. n.e., to przez wieki były okryte tajemnicą ze względu na ich położenie i utrudniony dostęp.

Marco Polo podczas swoich podróży w służbie Wielkiego Chana usłyszał od chińskich marynarzy o „zwierzęcej" ludności zamieszkującej Andamany, leżące na jednym z „korzennych szlaków" pokonywanych przez żeglarzy oraz kupców indyjskich i arabskich. Wenecjanin nazywa ją Angamanain, co powinno być zniekształceniem arabskiego znaczenia „dwa angamanie". Termin nawiązywał do legendy, według której wyspiarze byli jednymi z najbardziej okrutnych plemion Azji, zdolnymi zabić i zjeść każdego intruza napotkanego na ich terytorium. Opinia Marco Polo o wrogim usposobieniu i antropofagicznym barbarzyństwie Andamaninów nabierała szerokich kręgów.

Chociaż ich skłonność do kanibalizmu nigdy nie została potwierdzona, to przez wieki ta złowieszcza, wzbudzająca terror reputacja była tematem fantazyjnych opowieści marynarzy w portach Orientu. W bliższym nam czasie oleju do ognia dolał sir Arthur Conan Doyle, pisząc w kryminalnej powieści „Znak czterech" o Andamaninie, istocie zła, dysponującym „»śmiercionośnymi strzałami«, którego twarz sama w sobie wystarczyłaby na całą noc pozbawić snu".

Początki tej grupy etnicznej są wciąż jeszcze przedmiotem spekulacji. „Posiadane dane – uważa australijska antropolog Sita Venkateswar – potwierdzają, że żyją oni tu nieprzerwanie od co najmniej 2200 lat". Ale inny badacz, Lidio Cipriani, sądzi, że przodkowie obecnych negritos, pigmejów z najstarszej fali migracyjnej ludów afrykańskich o bardzo ciemnym kolorycie skóry, niskiego wzrostu i kędzierzawych włosach, mogła już dotrzeć do archipelagu nawet 35 tysięcy lat temu.

Niezbadane plemię Sentinelczyków

Wraz z narodzinami kolonii brytyjskiej w 1858 r. rozpoczęła się, nie bez krwawych starć, pacyfikacja plemion Wielkoadamaninów, Onge i Jarawa, które z determinacją i agresywnie broniły swojego świata. Od 1947 r. dzieło to kontynuował rząd indyjski, który odziedziczył kontrolę nad archipelagiem. W stosunku do krajowców stosował dalej takie same środki. Po 150 latach oporu przegrali oni batalię z progresem i nowoczesnością. Zdziesiątkowani, nieprzystosowani do życia w obcych warunkach, chorują, popadają w alkoholizm i żebrzą w poszarpanych T-shirtach w wioskach osadników z kontynentu. Ubezwłasnowolnieni, wykorzenieni z oryginalnej kultury i języka, żyją w wymuszonej kohabitacji w odizolowanych enklawach-rezerwatach, często stając się obiektem „ludzkiego" safari.

Inaczej potoczyły się losy enigmatycznych i niemających żadnego kontaktu z naszą cywilizacją Sentinelczyków z wyspy Północny Sentinel. To jedno z najbardziej prymitywnych i odseparowanych plemion na naszej planecie. Żyją na całkowicie pokrytej lasem tropikalnym wyspie o powierzchni 60 km kw., dobrze chronionej przez gęstą i niebezpieczną, szeroką na 500 metrów rafę koralową, która szczelnie opłata całą wyspę kilometr od jej wybrzeża.

Są wrogo nastawieni do wszelkich wpływów zewnętrznych i z pomocą łuków bronią swojego terytorium. Rząd Indii bezskutecznie podejmował kilkakrotnie próby nawiązania z nimi „przyjaznego" kontaktu. Kilka lat temu, w atmosferze podejrzeń i napięcia, tubylcy wyjątkowo przyjęli prezenty od ekspedycji antropologów i indyjskich urzędników państwowych. Od tamtej pory nie odnotowano żadnego postępu i rząd w Delhi zrezygnował z podejmowania dalszych prób, ograniczając się jedynie do sporadycznego monitorowania z dystansu, ustanawiając przy tym bezwzględny zakaz wstępu na wyspę. Informacje o Sentinelczykach pochodzą od antropologów i są skąpe oraz niedokładne. Według źródeł rządowych jest ich od 50 do 250 i żyją w stanie półprymitywnym. Utrzymują się z polowania, łowienia ryb długimi harpunami i zbierania owoców leśnych. Są prawdopodobnie zorganizowani w klany rodzinne zamieszkujące wspólne chaty.

Nieudana ekspedycja „National Geographic"

Pierwsza wzmianka o śmiertelnie niebezpiecznych aborygenach pojawiła się w 1876 r., kiedy na tutejszej rafie osiadł indyjski statek pasażerski. Pasażerom i członkom załogi udało się dotrzeć do brzegu, ale zostali zaatakowani przez tubylców. Szczęśliwym trafem zostali uratowani przez okręt brytyjski. Kilka lat później na wyspę dopłynął zbieg z więzienia w Port Blair, ale później okazało się, że został zabity.

W bliższych nam czasach, dokładnie zaś w 1971 r., na wyspie wciąż oznaczonej jako niezamieszkana przepływający obok statek Indii Wschodnich zauważył tuziemców. Trzy lata później wybrała się tam ekipa „National Geographic" z zamiarem zrealizowania filmu dokumentalnego. W dowód przyjaźni po wylądowaniu na plaży wystawili różne prezenty, jednak natknęli się na grad strzał. Jedna z nich zraniła reżysera w udo i Amerykanie zmuszeni byli się wycofać.

Innym razem dwóch rybaków łowiących nielegalnie kraby zostało zniesionych przez prąd na mieliznę wewnątrz rafy koralowej, gdzie zostali zamordowani. Kilka dni później śmigłowiec indyjskiej straży przybrzeżnej, poszukujący rozbitków, został zaatakowany strzałami przy próbie odzyskania ciał.

Ostatnia historia miała miejsce w 1991 r., kiedy na ławicy koralowej rozbił się panamski frachtowiec, a jego załoga została zaatakowana przez wyspiarzy. Wówczas indyjska marynarka wojenna wysłała holownik i helikopter, aby uratować oblężonych marynarzy.

Spotkanie z gubernatorem

Wracam jednak do sedna sprawy. Od pewnego czasu planowałem zorganizowanie survivalowego stażu na bezludnej wyspie i wpadłem na pomysł wyjazdu na niedostrzeżone jeszcze przez przemysł turystyczny Andamany, które mają wszystko to, co może pozwolić stać się Malediwami Indii albo co najmniej drugą Tajlandią, gdzie każda wyspa i plaża ma swój urok.

Niezbędny stał się wyjazd rekonesansowy. Okazało się, że nie straciłem czasu, bo po kilkudniowych staraniach dostałem zaproszenie do gubernatora Andamanów i Nikobarów, pana Manohara L. Kampani, w rezydencji na wzgórzu dominującym nad Port Blair. Duży przestrzenny dom kolonialny wypełniony był okazałymi rzeźbami i maskami, a w gabinecie na głównym miejscu wisiały portrety aktualnego prezydenta Giani Zail Singha, historycznego polityka Nehru i duchownego ojca indyjskiej niepodległości Ghandiego. „Co pana sprowadza, sir – przywitał mnie uroczyście w drzwiach wysmukły funkcjonariusz rządu w Kalkucie. – Byłem kilka lat temu w Polsce z delegacją mojego ministerstwa, bardzo miło wspominam pana kraj". Ton był oschły i mało przyjemny. Podczas gdy dwóch kamerdynerów serwowało paterę ze słodyczami i szklaneczki herbaty, gospodarz wypytywał o szczegóły survivalowego stażu. Było mu trudno zrozumieć, że dziennikarz chce jechać w krańcowo spartańskie warunki, a nie do komfortowego resortu. Przy okazji się wydało, że gubernator z zasady nie darzył sympatią profesji, którą reprezentuję. Najważniejsze jednak, że wyszedłem od niego z Restricted Permit Area zezwalającym na 10-dniowy pobyt na wyspie Jolly Buoy.

Obóz na wyspie

Pokryta roślinnością wyspa ma około kilometra długości i pół kilometra szerokości. I co istotne, nie ma tutaj śladów wody nadającej się do picia. Na początek budujemy schronienie, które zabezpieczy nas przed deszczem. W środku pojawiają się prycze, drewniane konstrukcje pół metra nad ziemią, mające uchronić przed różnym robactwem. Zadbaliśmy o to, aby przygotować sygnały wzywania pomocy, czyli ułożony z liści wielki napis HELP, ale niezbyt kontrastujący z białym piaskiem, aby rzeczywiście nie ściągnąć tutaj jakichś służb ratunkowych.

Dużo trudniej poszło z ogniem. Do jego rozpalenia posłużyliśmy się jedynym możliwym sposobem, czyli łukiem. Tak, oprócz korzystania z krzesiwa, czynił prymitywny człowiek. To zadanie trudne i wymagające wielkiej cierpliwości. Świder rozgrzewa kawałek drewna, powodując zapłon suchej miękkiej podpałki z włókna palmy kokosowej. To tak w telegraficznym skrócie, w praktyce trzeba było poświęcić na to wiele godzin.

Jeszcze ważniejszym tematem na bezwodnej wyspie jest pozyskanie właśnie wody pitnej. Wprawdzie możemy liczyć na przewidziane o tej porze roku opady deszczu, ale chcemy zapewnić sobie pewne źródło pozyskania wody, a w tym środowisku skuteczną metodą jest destylacja, czyli skraplanie się pary w jamie przykrytej folią. Trzeba wiedzieć, że niedobór wody prowadzi do niebezpiecznego odwodnienia organizmu. Na zajęciach survivalowych uczy się, aby racjonować pot, a nie wodę, poprzez ograniczoną aktywność fizyczną.

Musieliśmy pomyśleć także o jedzeniu, chociaż w porównaniu z pitną wodą, ten wątek jest zdecydowanie mniej ważny. Bez niej człowiek przeżyje trzy dni, a bez pożywienia dziesięć razy dłużej. Okazało się, że z jedzeniem nie powinno być większych kłopotów, bo już następnego dnia Andrea upolował zaimprowizowanym trójzębem, oszczepem z osadzonymi na nim ząbkowatymi ostrzami, okazałą panterkę ważącą co najmniej 10 kilogramów. Musimy jednak uważać na łatwe miejsca do rybołówstwa, bo są bardziej niebezpieczne z powodu częstszej obecności silnych prądów oraz rekinów. Podwodny świat jest niezwykle barwny i fotogeniczny. W przezroczystych wodach rafy koralowej tłoczno jest od rozlicznych gatunków ryb wszelkich rozmiarów i o niesamowitej różnorodności kolorów. Nie brak jest i zagrożeń. Riccardo mało nie nadepnął na mantę, unikając ukłucia jadowitym żądłem. Ja sam wystraszyłem się przy niespodziewanym spotkaniu z rekinem: pod wodą wydawał się duży, w rzeczywistości nie miał więcej niż metr długości.

Posiłek z grilla stanowi prawdziwą ucztę, chociaż trzeba przyznać, że natura ludzka jest nienasycona. Człowiek zawsze pragnie czegoś więcej, niż już posiada i my też nie potrafimy cieszyć się z tego, że udało się nam zdobyć pożywienie. Okazało się, że mięso o delikatnym smaku i bez kości miało pewien niedostatek: brakowało soli.

W ciągu dnia daje się we znaki tropikalny żar i woda o temperaturze 28 stopni nie zapewnia orzeźwienia, bo przypomina gorące termy. Dopiero noc przynosi miły chłód, a przed wschodem słońca robi się nawet wyraźnie chłodno. Rankiem udajemy się na poszukiwanie świeżego pożywienia. Na plaży podczas odpływu z tuneli piaskowych często wypełzają na powierzchnię kraby. Jemy je według osobistych gustów: na surowo lub usmażone na ognisku. Tak czy owak mięso kraba, głównie w szczypcach, jest soczyste i delikatne w smaku, nie mówiąc o tym, że to źródłem wysokowartościowego białka, a także witamin z grupy B. Na wieczornym ognisku grillują się złowione ryby. Po skwarnym dniu, kiedy słońce zaczyna zanurzać się w morzu, woda i niebo pobłyskują niesamowitym koncertem barw, podczas gdy dzienne odgłosy lasu przechodzą w nocną orgię różnorodnych dźwięków, nawoływania ptactwa, podejrzanych szmerów. Niewiele znam miejsc na świecie, gdzie można doświadczyć takiej atmosfery. To tak, jak zanurzyć się w fascynującej lekturze Stevensona, Conrada czy Malville'a.

Chwilami można by pomyśleć, że jesteśmy na luksusowych wakacjach, bo to i rajska plaża, i wciąż bezchmurne niebo, i świeże frutti di mare. To tylko wąski aspekt, bo tak naprawdę cały czas musimy zmagać się z przetrwaniem. Zasadniczym problem jest zdobycie wody i chociaż bywają deszcze, to trudno jest zrobić jej większy zapas. Mówi się, że kąpiel w słonej wodzie doskonale rozluźnia mięśnie, pobudza mikrokrążenie, łagodzi stany zapalne skóry czy niweluje bóle stawów. Jednak niespłukana po kąpieli sól nieprzyjemnie szczypie na spalonej skórze. Ulgę przynosi zbawczy deszcz, ale on nie trafia się każdego dnia.

Inni mieli gorzej

Na bezludnej wyspie spędziliśmy 10 dni, to nieco dłużej, niż przymusowa bytność w podobnym miejscu Johna Kennedy'ego, który w młodości służył w US Navy. Późniejszy prezydent, będąc dowódcą zniszczonego przez wroga ścigacza torpedowego, w 1943 r. uwięziony wraz z ocalałymi członkami załogi spędził sześć dni na wyspie, żywiąc się tylko kokosami.

Oczywiście nasze doświadczenie to drobnostka w porównaniu z historią Alexandra Selkirka, marynarza, który na początku XVIII w. znalazł się na bezludnej wyspie i przeżył na niej ponad cztery lata. Jego losy były inspiracją dla perypetii Robinsona Crusoe opisanych przez Daniela Defoe. Powieść ta zaliczana jest do jednej z najchętniej czytanych książek podróżniczo-awanturniczych, a jej bohater stał się ikoną kultury i symbolem radzenia sobie w sytuacjach na pozór beznadziejnych.

Po naszej awanturniczej przygodzie sprzed trzech dziesiątków lat niewiele zostało śladów. Kiedy w 1982 r. dokonałem inauguracji szkoły przetrwania we Włoszech, kładąc podwaliny pod nurt survivalowy w Europie, telewizyjny bohater Bear Grylls dopiero zaczynał edukację w szkole podstawowej. Dzisiaj Brytyjczyk zachwyca wszystkich swoimi umiejętnościami przetrwania w „dziczy", z dala od cywilizacji. Stał się gwiazdą światowego formatu, a jego filmy odnoszą niebywały sukces marketingowy. Niewątpliwie sztuka zachowania życia w ekstremalnych warunkach cieszy się sporym zainteresowaniem, stała się nawet modą. I to nie tylko za sprawą Gryllsa, ale i niezliczonych programów telewizyjnych, Discovery Channel i różnorakich reality show, niestety, często o cyrkowym zabarwieniu.

Szokującą przygodę współczesnego Robinsona oraz różnice między światem natury a cywilizacji, oglądaliśmy w filmie „Cast Away: Poza światem" (2000 r.) z Tomem Hanksem. To heroiczny bohater wart naszej uwagi. Pracownik firmy kurierskiej w wyniku wypadku samolotu trafia na wyspę, gdzie z dala od świata musi przez cztery lata mierzyć się z trudnościami i przeciwnościami losu.

Uznanie krytyki na całym świecie i spektakularny sukces odniósł też kultowy serial nowej ery „Zagubieni", który odmienił oblicze telewizyjnej rozrywki. To fascynująca, trzymająca w napięciu historia pasażerów pechowego lotu z Sydney do Los Angeles, których samolot rozbił się na tajemniczej wyspie, gdzieś na Pacyfiku.

Wątek rozbitków, którzy muszą poradzić sobie na bezludnej wyspie pokazywany był też na telewizyjnych ekranach pod tytułem „Survivor".

Nic dziwnego, że to wszystko razem wzięte wywołało spore zainteresowanie sztuką dawania sobie rady w każdej sytuacji. Kształtowanie umiejętności pokonywania swoich ograniczeń ma wiele form, począwszy od klasycznego szkolenia survivalowego, na które zapisują się ojcowie ze swoimi dziećmi, po survival militarny, zielony, miejski czy rekreacyjny. Jednym słowem to różne aktywności, które podnoszą nam poziom adrenaliny.

Autor jest podróżnikiem, odkrywcą i twórcą survivalu w Europie.

W dzieciństwie miałem słabość do map i książek przygodowych. Historię Robinsona Crusoe przeczytałem kilka razy, wczuwając się w postać rozbitka. Duże wrażenie zrobiła też na mnie powieść Ballantyne'a "Wyspa koralowa". Wtedy nie przypuszczałem, że pewnego dnia sam znajdę się na zatopionej w bezmiarze błękitnego oceanu bezludnej wyspie.

Nade mną wisi pióropusz ogromnych palm kokosowych, za plecami dziewiczy, bujnie porośnięty tropikalny las deszczowy, na lewo i prawo wąski pas plaży z białym piaskiem, a w zasięgu ręki piękne lazurowe morze z malowniczą rafą koralową i wzbijającymi się z wody latającymi rybami czy delfinami. Rajski obraz niczym ze snu o udanych wakacjach.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy