W specjalnym telegramie do Lenina dowódca Frontu Zachodniego marszałek Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski napisał: „Klęska pod Warszawą nie przesądza jeszcze o wyniku wojny". Z jego raportu wynika, że Cud nad Wisłą to chwilowa zmiana wojennych losów, a polska kontrofensywa wyczerpała siły Piłsudskiego i możliwości bojowe Polaków, dlatego kolejny sowiecki atak jest tylko kwestią czasu. Z dokumentów znanych historykom wynika, że Tuchaczewski nie zraził się porażką na przedpolach polskiej stolicy, zaplanował przegrupowanie wojsk i ponowne uderzenie. W swoim dzienniku zapisał: „Przegrana operacja wzbudzała pragnienie ponownego natarcia. Mieliśmy wszystkie szanse na przechylenie szali szczęścia na naszą stronę. Chodziło o to, kto będzie gotowy i kto pierwszy ruszy do natarcia". To oznaczało, że bieg wojny mógł się jeszcze odwrócić, a skutki polskiego zwycięstwa obrócono by wniwecz.
Wielkie przygotowania
Z tego, że sytuacja może się jeszcze odwrócić, doskonale zdawało sobie sprawę także polskie dowództwo z Józefem Piłsudskim na czele. „Dzień ten (18 sierpnia – przyp. LS) dla naszej armii, a właściwie dla jej dalszego pościgu, był prawie stracony" – zanotował Piłsudski. Istotnie, po nagłym natarciu 15, 16 i 17 sierpnia, impet Polaków opadł i nierozbite do końca sowieckie jednostki zaczęły się ponownie grupować w regularne armie. Wszystko wskazywało więc na to, że kolejne decydujące starcie jest kwestią czasu.
Tymczasem Tuchaczewski z ogromną energią zaczął zbierać pogrążone w chaosie i rozbite oddziały. Już dwa dni później przegrupował je na linię Niemna, gotowe do rozpoczęcia ponownego ataku na zachód. Czas działał na ich korzyść, bo Moskwa słała na front wagony zapasów, a także nowe siły – żołnierzy, którzy do niedawna walczyli z „białymi" oraz tych wysyłanych do tłumienia powstania fińskiego. W ten sposób armię bolszewicką wsparły 70-tys. odwody, spragnione grabieży i mordów. Mimo zapału do bitwy nie przedstawiały one jednak większej wartości bojowej. Tuchaczewski wspominał później: „Uzupełnienia nie miały mundurów i butów, a była już jesień. Natarcie można było podjąć dopiero po otrzymaniu umundurowania, bez natarcia zaś nie mogło być mowy o wartości bojowej wojsk. Gdyby nieprzyjaciel ubiegł nas w przejściu do natarcia, nie mogło być wątpliwości, że zostalibyśmy rozbici".
Strona polska górowała nad wrogiem tylko pod względem morale. Po kontrofensywie znad Wieprza i zwycięstwie na przedpolach Warszawy żołnierze byli zdyscyplinowani i spragnieni walki jak nigdy wcześniej. Zaopatrzenie pozostawiało jednak wiele do życzenia: brakowało broni, amunicji, szpitale polowe zmagały się z niedostatkiem leków i opatrunków, a kuchnie z trudem potrafiły wyżywić dziesiątki tysięcy żołnierzy. Na to wszystko nakładały się problemy geopolityczne: Lenin obiecał Francji i Anglii, że jego rząd spłaci długi po carskiej Rosji (oczywiście nie miał zamiaru dotrzymać słowa). Oba państwa uznały więc, że w ich interesie leży wspieranie bolszewików, a nie „białych", i nie chciały udzielać pomocy walczącej Polsce. Blokowano nawet dostawy broni dla polskiej armii. Wszystkie te trudności nie były jednak w stanie zgasić bojowego ducha. Ten bowiem umacniał się z każdym, nawet minimalnym polskim zwycięstwem.
Kierunek: Suwalszczyzna
Piłsudski i Śmigły-Rydz zgadzali się, że drugą część wojny trzeba zacząć od wyzwolenia Suwalszczyzny, zagarniętej przez wojska litewskie kilka tygodni wcześniej, gdy polskie wojska cofały się przed bolszewikami. Litwini porozumieli się z Sowietami. Uzgodnili, że po upadku Polski włączą te ziemie do swojego kraju. Porozumienie nie miało szans powodzenia, było bowiem oczywiste, że Armia Czerwona szybko zajęłaby Litwę. Szczęśliwie nagły zwrot akcji po bitwie warszawskiej udaremnił ten pomysł. Piłsudski chciał włączyć do Polski zarówno Suwalszczyznę, jak i Wilno wraz z okolicami. Chciał też zapobiec ewentualnemu połączeniu sił litewskich i radzieckich. To ostatnie było prawdopodobne, gdyż 27 sierpnia cofająca się Armia Czerwona oddała Litwinom Wilno.