Głównymi aktorami bitwy o Anglię (ang. Battle of Britain – BoB) po stronie obrońców wyspy byli piloci myśliwscy. W dwóch polskich dywizjonach myśliwskich walczyło 65 lotników, a 81 służyło w jednostkach brytyjskich. Łącznie było ich 146. W czasie bitwy zestrzelili ok. 170 samolotów, a uszkodzili 36. Stanowiło to ok. 12 proc. strat zadanych Luftwaffe przez RAF. 126 zestrzeleń zapisano na konto Dywizjonu 303, co dało mu najlepszy wynik podczas tych zmagań. Stephen Bungay w swojej znakomitej książce „Bitwa o Anglię", wydanej z okazji 70. rocznicy bitwy, nie pozostawia wątpliwości: gdyby nie udział polskich pilotów, losy tych zmagań potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Żeby lepiej zrozumieć i docenić wkład Polaków w sukces BoB, należy podkreślić jeszcze jeden aspekt: polskie dywizjony walczyły z absolutną elitą światowego lotnictwa. W 1940 r. piloci Luftwaffe nie mieli sobie równych. Byli świetnie wyszkoleni, mieli doskonałą broń i wysokie morale poparte błyskotliwymi sukcesami poprzednich kampanii. Co ciekawe, mimo ideologicznego zorientowania niemieckiego dowództwa na masy, a nie jednostki, to właśnie Luftwaffe stworzyła system zdecydowanie promujący indywidualne zasługi. Była rajem dla silnych i nietuzinkowych osobowości. A najlepsi piloci myśliwscy przez całą wojnę byli ulubieńcami mediów.
Bitwa o Anglię przyniosła im jednak wyjątkową sławę. To właśnie wtedy ich status był iście gwiazdorski. Młodzi piloci z najlepszymi wynikami błyskawicznie awansowali. Göring wymieniał starszych oficerów na stanowiskach dowódczych. Większość z nich nie miała 30 lat. Tak samo zresztą postępowali Anglicy. Hugh Dowding, dowódca lotnictwa myśliwskiego, wprowadził zasadę, że w działaniach bojowych dywizjonem nie może dowodzić oficer mający więcej niż 26 lat. Podobnie było w polskich siłach powietrznych, choć w okresie BoB dowódcy Dywizjonu 303 byli po trzydziestce. Niemieckich asów motywował także system odznaczeń, bezpośrednio powiązany z liczbą zestrzeleń.
W RAF odznaczenia przyznawano za całokształt, a nie kolejne zestrzelenia. Alianccy piloci, nawet wliczając w to Polaków, którzy znani byli z indywidualności, zorientowani byli raczej na działanie zespołowe. Niemcy na indywidualne punktowanie. Doprowadziło to do tego, że spora część niemieckich asów koncentrowała się na osobistej chwale, a nie na sukcesie całej jednostki. Mało tego – nie dość, że rywalizowali między sobą, to często własne sukcesy zdobywali kosztem swoich bocznych, którzy mieli mało okazji do strzału, a dużo ryzykowali, osłaniając swojego dowódcę. W czasie BoB było to tematem wielu gorzkich rozmów w niemieckich kasynach. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepsi piloci Luftwaffe mieli wyjątkowy udział w dziesiątkowaniu szeregów RAF Fighter Command.
Elita niemieckiego lotnictwa
Na szczególną uwagę zasługuje trzech z nich: Werner Mölders, Adolf Galland i Helmut Wick. Pierwszy z nich po zakończeniu bitwy miał zaliczonych 29 zwycięstw, drugi 36, a trzeci 30. Żaden z innych niemieckich czy alianckich asów nie zbliżył się w tym okresie do tej liczby. Najlepsi swoje wyniki utrzymywali w granicach 20 zestrzeleń. Z tej trójki tylko Galland przeżył wojnę. W lotnictwie służył od 1933 r. Cztery lata później wyruszył na swoją pierwszą wojnę do Hiszpanii w ramach Legionu Condor. Potem była kampania wrześniowa, jednak swoje pierwsze zwycięstwo Galland odniósł dopiero we Francji. Gdy rozpoczynała się bitwa o Anglię, miał na koncie 13 zwycięstw. 15 lipca 1940 r. zgłosił zestrzelenie pierwszego spitfire'a. Wick zrobił to dwa dni później. Trzeci z trójki asów musiał na sukces poczekać do 28 lipca. Rozpoczęła się rywalizacja, która miała się zakończyć tragicznie. Gdy bitwa o Anglię się skończyła, Galland miał na koncie łącznie 50 zestrzeleń. Był to wynik wybitny. 28 listopada 1940 r. Dolfo Galland zadzwonił do Wicka, żeby poinformować go o swoim kolejnym zwycięstwie. Było to jego 58. strącenie, jednak – jak się później okazało – nie przeszło ono weryfikacji. Wick, mimo że tego dnia już latał i odniósł zwycięstwo, postanowił jeszcze raz poderwać swoją jednostkę. Tym razem szczęście go opuściło. Zestrzelony w trakcie walki zdołał wyskoczyć na spadochronie, ale kąpiel w lodowatych wodach kanału La Manche zakończyła się śmiercią. Wick nie doczekał pomocy i nie wrócił do swojej luksusowej kwatery w pałacu Beamont-le-Roger... Tak odszedł pierwszy z trójki wybitnych dowódców i pilotów Luftwaffe, która miła rzucić RAF na kolana.