Bitwa o Anglię: Polskie asy gromią Luftwaffe

Wkrótce do kin wejdzie film „Dywizjon 303". Powrócą wspomnienia postaci Jana Zumbacha, Witolda Urbanowicza, Kazimierza Wunsche czy Zdzisława Krasnodębskiego. I choć w bitwie o Anglię walczyły jeszcze trzy polskie dywizjony, to właśnie 303 zapisał się w niej najchlubniej w starciu z asami niemieckiego lotnictwa.

Aktualizacja: 28.07.2018 15:31 Publikacja: 26.07.2018 16:02

Od lewej: Werner Mölders, Hermann Göring i Adolf Galland

Od lewej: Werner Mölders, Hermann Göring i Adolf Galland

Foto: Getty Images

Głównymi aktorami bitwy o Anglię (ang. Battle of Britain – BoB) po stronie obrońców wyspy byli piloci myśliwscy. W dwóch polskich dywizjonach myśliwskich walczyło 65 lotników, a 81 służyło w jednostkach brytyjskich. Łącznie było ich 146. W czasie bitwy zestrzelili ok. 170 samolotów, a uszkodzili 36. Stanowiło to ok. 12 proc. strat zadanych Luftwaffe przez RAF. 126 zestrzeleń zapisano na konto Dywizjonu 303, co dało mu najlepszy wynik podczas tych zmagań. Stephen Bungay w swojej znakomitej książce „Bitwa o Anglię", wydanej z okazji 70. rocznicy bitwy, nie pozostawia wątpliwości: gdyby nie udział polskich pilotów, losy tych zmagań potoczyłyby się zupełnie inaczej.

Żeby lepiej zrozumieć i docenić wkład Polaków w sukces BoB, należy podkreślić jeszcze jeden aspekt: polskie dywizjony walczyły z absolutną elitą światowego lotnictwa. W 1940 r. piloci Luftwaffe nie mieli sobie równych. Byli świetnie wyszkoleni, mieli doskonałą broń i wysokie morale poparte błyskotliwymi sukcesami poprzednich kampanii. Co ciekawe, mimo ideologicznego zorientowania niemieckiego dowództwa na masy, a nie jednostki, to właśnie Luftwaffe stworzyła system zdecydowanie promujący indywidualne zasługi. Była rajem dla silnych i nietuzinkowych osobowości. A najlepsi piloci myśliwscy przez całą wojnę byli ulubieńcami mediów.

Bitwa o Anglię przyniosła im jednak wyjątkową sławę. To właśnie wtedy ich status był iście gwiazdorski. Młodzi piloci z najlepszymi wynikami błyskawicznie awansowali. Göring wymieniał starszych oficerów na stanowiskach dowódczych. Większość z nich nie miała 30 lat. Tak samo zresztą postępowali Anglicy. Hugh Dowding, dowódca lotnictwa myśliwskiego, wprowadził zasadę, że w działaniach bojowych dywizjonem nie może dowodzić oficer mający więcej niż 26 lat. Podobnie było w polskich siłach powietrznych, choć w okresie BoB dowódcy Dywizjonu 303 byli po trzydziestce. Niemieckich asów motywował także system odznaczeń, bezpośrednio powiązany z liczbą zestrzeleń.

W RAF odznaczenia przyznawano za całokształt, a nie kolejne zestrzelenia. Alianccy piloci, nawet wliczając w to Polaków, którzy znani byli z indywidualności, zorientowani byli raczej na działanie zespołowe. Niemcy na indywidualne punktowanie. Doprowadziło to do tego, że spora część niemieckich asów koncentrowała się na osobistej chwale, a nie na sukcesie całej jednostki. Mało tego – nie dość, że rywalizowali między sobą, to często własne sukcesy zdobywali kosztem swoich bocznych, którzy mieli mało okazji do strzału, a dużo ryzykowali, osłaniając swojego dowódcę. W czasie BoB było to tematem wielu gorzkich rozmów w niemieckich kasynach. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepsi piloci Luftwaffe mieli wyjątkowy udział w dziesiątkowaniu szeregów RAF Fighter Command.

Elita niemieckiego lotnictwa

Na szczególną uwagę zasługuje trzech z nich: Werner Mölders, Adolf Galland i Helmut Wick. Pierwszy z nich po zakończeniu bitwy miał zaliczonych 29 zwycięstw, drugi 36, a trzeci 30. Żaden z innych niemieckich czy alianckich asów nie zbliżył się w tym okresie do tej liczby. Najlepsi swoje wyniki utrzymywali w granicach 20 zestrzeleń. Z tej trójki tylko Galland przeżył wojnę. W lotnictwie służył od 1933 r. Cztery lata później wyruszył na swoją pierwszą wojnę do Hiszpanii w ramach Legionu Condor. Potem była kampania wrześniowa, jednak swoje pierwsze zwycięstwo Galland odniósł dopiero we Francji. Gdy rozpoczynała się bitwa o Anglię, miał na koncie 13 zwycięstw. 15 lipca 1940 r. zgłosił zestrzelenie pierwszego spitfire'a. Wick zrobił to dwa dni później. Trzeci z trójki asów musiał na sukces poczekać do 28 lipca. Rozpoczęła się rywalizacja, która miała się zakończyć tragicznie. Gdy bitwa o Anglię się skończyła, Galland miał na koncie łącznie 50 zestrzeleń. Był to wynik wybitny. 28 listopada 1940 r. Dolfo Galland zadzwonił do Wicka, żeby poinformować go o swoim kolejnym zwycięstwie. Było to jego 58. strącenie, jednak – jak się później okazało – nie przeszło ono weryfikacji. Wick, mimo że tego dnia już latał i odniósł zwycięstwo, postanowił jeszcze raz poderwać swoją jednostkę. Tym razem szczęście go opuściło. Zestrzelony w trakcie walki zdołał wyskoczyć na spadochronie, ale kąpiel w lodowatych wodach kanału La Manche zakończyła się śmiercią. Wick nie doczekał pomocy i nie wrócił do swojej luksusowej kwatery w pałacu Beamont-le-Roger... Tak odszedł pierwszy z trójki wybitnych dowódców i pilotów Luftwaffe, która miła rzucić RAF na kolana.

Galland był dowódcą szalenie wymagającym. Potrafił ostro krytykować podwładnych. Jednak w czasie próby zawsze brał ich w obronę. Na przełomie sierpnia i września sprawy nie szły dobrze. Mimo wielu tygodni codziennych walk i nalotów RAF nadal walczył i zadawał Luftwaffe poważne straty. Wściekły Göring podczas inspekcji jednostek nad kanałem La Manche w niewybrednych słowach zwymyślał pilotów myśliwskich, zarzucając im nawet tchórzostwo. Galland ostro bronił swoich ludzi. Na koniec Göring zmienił ton na bardziej przyjacielski i zapytał Dolfiego oraz Möldersa, co może dla nich zrobić. Galland bez namysłu odpowiedział: poproszę o eskadrę spitfire'ów.

Anglicy nazywali go walczącym lalusiem. Kochał doskonałe cygara, drogie alkohole i eleganckie mundury. Nie brakowało mu też fantazji. 15 kwietnia 1941 r. poleciał w towarzystwie skrzydłowego porucznika Westphala na urodziny swojego przyjaciela, generała Theo Osterkampa (uzyskał on tytuł asa w obu wojnach światowych). Przyjęcie odbywało się w Le Touquet. Galland załadował do swojego messerschmitta skrzynkę szampana i homarów. Po drodze natknęli się na eskadrę spitfire'ów. Galland zaatakował i zestrzelił angielski samolot. Potem sytuacja się odwróciła, jednak obaj niemieccy oficerowie dotarli cało na przyjęcie.

Przełom czerwca i lipca 1941 r. nie był szczęśliwy dla Gallanda. Został zestrzelony aż trzy razy. Wtedy to dowódca JG 26 trafił pod lufy Dywizjonu 303. Porucznik Bolesław Drobiński wykorzystał błąd Gallanda i trafił jego samolot, eliminując go z walki. Galland lądował przymusowo w polu. W wieku 29 lat został najmłodszym generałem w całej armii niemieckiej i chyba także na świecie. Objął też stanowisko dowódcy lotnictwa myśliwskiego. Kariera była dla niego ważna, ale nigdy na tyle, żeby wyrzec się własnych poglądów na sprawy lotnictwa. Przez lata jego konflikt z Göringiem narastał. Rosło niezadowolenie wśród pilotów myśliwskich. Na jednej z odpraw Göringa z dowódcami pułków myśliwskich, którzy stanęli w obronie Dolfiego, padły ostre słowa. Na stół w geście protestu poleciały rycerskie krzyże. Bunt wisiał na włosku i niewiele brakowało, by doszło do tragedii. Nie oznacza to, że Galland był nieomylny. Popełnił na tym stanowisku wiele poważnych błędów. Ostatecznie został zdymisjonowany w lutym 1945 r. Był jednak człowiekiem czynu. Szybko stworzył prawie prywatną jednostkę myśliwską latającą na odrzutowych samolotach Me 262. JV 44 weszła do akcji 1 kwietnia 1945 r. Galland do końca wojny zestrzelił łącznie 104 samoloty wroga. Zmarł w 1996 r.

Legenda Luftwaffe

17 października 1941 r. strzałem w głowę odebrał sobie życie dowódca Luftwaffe Ernst Udet, uwielbiany przez podwładnych as z I wojny światowej. Niewiele wcześniej Werner Mölders jako pierwszy niemiecki pilot myśliwski przekroczył liczbę 100 zestrzeleń. Mianowany generalnym inspektorem lotnictwa myśliwskiego od początku ataku na ZSRR walczył na froncie wschodnim. Po przekroczeniu magicznej setki otrzymał kategoryczny zakaz wykonywania dalszych lotów bojowych. Miał pozostać legendą, ale żywą. Śmierć Udeta zaskoczyła go tak samo jak Gallanda. Obaj natychmiast otrzymali rozkaz udania się na pogrzeb do Berlina. Mölders leciał z Krymu samolotem transportowym. W okolicach Wrocławia z powodu złej pogody samolot się rozbił, a as zginął na miejscu.

Mölders był zupełnie inny niż jego rywal z czasów BoB. Unikał blichtru i głośnych imprez. Zawsze był skupiony i poważny. Rzadko się uśmiechał. Philip Kaplan w swojej książce „Asy myśliwskie Luftwaffe w II wojnie światowej" tak go scharakteryzował: „Siła charakteru, skromna powaga, duże wymagania wobec samego siebie, religijność, a nade wszystko głęboka troska o ludzi, którymi dowodził, wszystkie te cechy uczyniły go wyśmienitym dowódcą i jednym z najskuteczniejszych asów myśliwskich Luftwaffe. W przeciwieństwie do wielu innych wybitnych pilotów myśliwskich Mölders był graczem zespołowym, całkowicie wyzbytym egoizmu, wspaniałym przykładem dla tych, którzy służyli pod jego komendą".

Niewiele brakowało, a przyszły as w ogóle nie dostałby się do lotnictwa. Od dziecka cierpiał na ciężką chorobę lokomocyjną. Na pierwszych badaniach lotniczych, gdy zwymiotował na krześle obrotowym, został zdyskwalifikowany. Zwalczenie choroby kosztowało go ogrom pracy. Ostatecznie się udało i Mölders dostał się do lotnictwa. Z Hiszpanii wrócił z najlepszym rezultatem 15 zestrzelonych maszyn przeciwnika. Tak rozpoczęła się jego błyskotliwa kariera. W czasie kampanii francuskiej został zestrzelony i trafił do niewoli. Jednak natychmiast po klęsce Francji „pierwszy myśliwiec Rzeszy" trafił z powrotem do swojej jednostki. To głównie dzięki jego staraniom w pułkach myśliwskich wprowadzono szyk zwany rojem i podstawowe ugrupowanie, jakim był szyk czterech samolotów. Dawało to Niemcom ogromną przewagę taktyczną. Jako pierwsi wśród aliantów zaczęli w ten sposób latać Polacy. Anglicy odważyli się na latanie w tym trudnym szyku dopiero w połowie 1941 r. Mölders był ortodoksyjnym katolikiem. Niektórzy bezkrytyczni wielbiciele niemieckiego asa twierdzili, że z tego powodu miał mieć poważne problemy z NSDAP. Te historie można jednak włożyć między bajki. Vati, bo tak go nazywano, był zdyscyplinowanym żołnierzem i nigdy nie krytykował polityki III Rzeszy.

Rekordziści i blagierzy

Gdy w 1935 r. Mölders zajmował się szkoleniem lotniczym, pod jego skrzydła trafił trzeci przyszły as bitwy o Anglię. Helmut Wick trzy lata później został promowany na stopień oficerski i rozpoczął swoją zawrotną, choć krótką karierę. Zaledwie w ciągu pięciu miesięcy awansował z dowódcy klucza na dowódcę pułku JG 2. Jego popularność rosła. Stał się celebrytą ówczesnych mediów. Udzielał wywiadów radiowych, występował w kronikach filmowych, był bohaterem ogromnej liczby artykułów. Co gorsza, w pewnym momencie sam je zaczął pisać. Szczególnie jego własna twórczość była stekiem propagandowych bzdur. Nie zmienia to faktu, że był wybitnym pilotem i dowódcą. Latał i punktował, choć w drugiej połowie bitwy liczba zgłaszanych przez niego zwycięstw była niewiarygodna. Została zresztą później zweryfikowana negatywnie. Na przykład 5 października 1940 r. piloci JG 2 zgłosili 14 zwycięstw, z czego pięć przypisał sobie Wick. Tymczasem faktyczne straty 607. Dywizjonu RAF, z którym starli się Niemcy, wyniosły jedynie cztery stracone maszyny. Trzeba jednak odróżnić celowe zawyżanie wyników od przypadkowego, wynikającego z charakteru toczących się działań wojennych. Bitwa o Anglię trwała wiele tygodni. Na niebie walczyły ze sobą setki samolotów. W powietrzu panował ogromny chaos. Piloci często zgłaszali zestrzelenie tego samego samolotu. Często zgłaszano zestrzelenie, choć samolot był tylko uszkodzony. W ferworze walki nie było bowiem czasu na potwierdzenie, czy został trwale wyeliminowany z walki. Zawyżanie wyników z tego okresu po obu stronach kanału jest podobne i wynosi ok. 30 proc.

Blagierów jednak nie brakowało. Niewątpliwie jednym z nich był ekscentryczny Franz von Werra. Za osiem zestrzeleń zgodnie z regulaminem otrzymał Krzyż Rycerski. Jednak w dziewięć zwycięstw w jednej, do tego samotnej walce z hurricane'ami nikt nie uwierzył. Ambitny as, który chętnie fotografował się ze swoją maskotką, czyli młodym lwiątkiem, przesadził w zachłanności. Przeszedł do historii z innego powodu. 5 września 1940 r. jego Me 109 został uszkodzony, a von Werra zmuszony do lądowania w Anglii. Przy pierwszej okazji spróbował ucieczki. Złapano go. Kilka dni później spróbował ponownie i znowu się nie udało. W kolejnym obozie jenieckim dołączył do grupy kopiącej tunel. Wydostał się. Planował porwanie brytyjskiego samolotu, podając się za Holendra. Jednak Anglicy nie dali się nabrać. Tym razem wysłano go do Kanady. Stamtąd nie można uciec. Ale von Werra spróbował znowu. Z Kanady przedostał się do neutralnych jeszcze Stanów Zjednoczonych. Dzięki pomocy niemieckiego konsula dostał się do Meksyku, dalej do Ameryki Południowej, a stamtąd do Włoch i Niemiec. Trudno się dziwić, że witano go jak bohatera. Hitler zaproponował mu posiadłość w okupowanej Polsce, ale von Werra wolał zgłosić się na ochotnika do walki na froncie wschodnim, gdzie zestrzelił jeszcze 13 radzieckich samolotów. 25 października 1941 r., gdy jego pułk przeniesiono do Holandii, poleciał na lot kontrolny. Na skutek awarii jego samolot wpadł do Morza Północnego. Ciała pilota nigdy nie znaleziono.

Ci cholerni cudzoziemcy

W tym samym czasie, kiedy Göring beształ swoich pilotów za brak postępów w zmaganiach nad Anglią, po drugiej stronie kanału sprawy również przybierały zły obrót. RAF stracił swoją elitę nad Francją i dalej krwawił. Do brytyjskich dywizjonów w ramach uzupełnień przysyłano chłopców mających wylatane po kilka czy kilkanaście godzin na hurricane'ach czy spitfire'ach. Ginęli zwykle podczas pierwszego lub kilku pierwszych lotów bojowych. Życie pilota myśliwskiego liczono w tym okresie w dniach... Kto z nowych przeżył pierwsze dwa tygodnie, stawał się weteranem i zaczynał mieć wartość bojową. W takiej sytuacji RAF podjął wreszcie decyzję: niech do akcji wejdą ci cholerni cudzoziemcy. Tym bardziej że polscy lotnicy walczyli już w jednostkach brytyjskich, gdzie doskonale zdali egzamin. Swoim doświadczeniem i umiejętnościami przewyższali często brytyjskich dowódców. Teraz mieli wejść do akcji jako jednolita, zwarta jednostka. Byli często niezdyscyplinowani, łamali ciszę radiową i nie znali angielskiego. Jednak od razu pokazali, ile są warci. Nie był to przypadek. I nie był to efekt brawury, którą tak chętnie przypisywano Polakom. W obu polskich dywizjonach myśliwskich 302 i 303 znalazła się przedwojenna, zawodowa elita polskiego lotnictwa. Byli to ludzie, którzy najpierw przeszli wymagającą selekcję, żeby w ogóle zacząć się szkolić w legendarnej Szkole Orląt w Dęblinie. Następnie trzyletnie szkolenie, które ukończyli tylko najlepsi. Mieli za sobą setki godzin wylatanych na akrobacjach, do których w Dęblinie przywiązywano ogromną wagę, na szyki i strzelanie. W kampanii wrześniowej zabrakło im przede wszystkim nowoczesnego sprzętu. Teraz go dostali. I potrafili skutecznie i boleśnie dla przeciwnika wykorzystać. Podobnie było ze stratami, które były wielokrotnie niższe niż w dywizjonach brytyjskich. W Dywizjonie 303 stosunek strat do zwycięstw wynosił mniej więcej 1 do 14 i był czwartym wynikiem w całym RAF.

Brytyjski RAF miał charakter klubu lotniczego dla ekstrawaganckich młodzieńców z dobrych domów. Jak wyjaśniał jeden z nich: „Piwo, kobiety i spitfire'y, a do tego zgraja kręcących się wokół ciebie innych młodocianych Johnów Wayne'ów... Czego może jeszcze chcieć od życia dziewiętnastolatek?". Morale polskich lotników budowało jednak co innego. Była to (obok oczywistego patriotyzmu) potężna chęć zemsty, którą zawsze podkreślali. Anglicy, którzy widzieli ich w akcji w tamtym okresie, mówili, że są straszni. I bezwzględni. Dywizjon 303 stacjonujący w Northolt na przedmieściach Londynu znalazł się w centrum działań na najbardziej gorącym kierunku. Dzięki swojemu profesjonalizmowi od pierwszych dni wniósł wymierny wkład w działania na tym obszarze. Od początku do końca był pełnowartościową jednostką. Jej profesjonalizm dotyczył także kadry technicznej. To również byli zawodowcy. Dzięki temu dywizjon znakomicie radził sobie z naprawą uszkodzonego sprzętu, gdy brakowało uzupełnień technicznych lub się opóźniały.

Jak zauważa Stephen Bungay, to właśnie działanie Dywizjonu 303 i udział Polaków w brytyjskich dywizjonach przechyliły szalę zwycięstwa na rzecz aliantów. Inny dywizjon stworzony z rezerwistów nie miałby szans w walce z elitą Luftwaffe. Silna profesjonalna jednostka złożona z zawodowych pilotów z ogromnym doświadczeniem, świetnie dowodzona, wprowadziła nową jakość na konkretnym polu walki. Najwyższa liczba zestrzeleń wśród wszystkich dywizjonów myśliwskich RAF, choć Polacy weszli do akcji dopiero 31 sierpnia, nie jest więc przypadkiem. Początkowo jednak nie chciano w to wierzyć. Szef bazy w Northolt, pułkownik Stanley Vincent, postanowił raz polecieć z polskim dywizjonem. Później meldował zdziwiony: „Oni naprawdę robią to, o czym mówią. Naprawdę".

Luftwaffe nie zdołała dokonać przełamania i zdobyć panowania w powietrzu niezbędnego do przeprowadzenia inwazji na Anglię. Nie została jednak pokonana, a do złamania jej kręgosłupa była jeszcze daleka droga. Obie strony szykowały się teraz do nowego starcia. Niedługo miała się rozpocząć kolejna myśliwska epopeja: bitwa o kanał La Manche.

Głównymi aktorami bitwy o Anglię (ang. Battle of Britain – BoB) po stronie obrońców wyspy byli piloci myśliwscy. W dwóch polskich dywizjonach myśliwskich walczyło 65 lotników, a 81 służyło w jednostkach brytyjskich. Łącznie było ich 146. W czasie bitwy zestrzelili ok. 170 samolotów, a uszkodzili 36. Stanowiło to ok. 12 proc. strat zadanych Luftwaffe przez RAF. 126 zestrzeleń zapisano na konto Dywizjonu 303, co dało mu najlepszy wynik podczas tych zmagań. Stephen Bungay w swojej znakomitej książce „Bitwa o Anglię", wydanej z okazji 70. rocznicy bitwy, nie pozostawia wątpliwości: gdyby nie udział polskich pilotów, losy tych zmagań potoczyłyby się zupełnie inaczej.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL