Ciekawym przykładem może tu być postać Jeffersona Davisa. W lipcu 1847 r. powrócił do domu z wojny z Meksykiem w glorii bohatera wojennego. Chciał osiąść w swojej posiadłości ziemskiej na Południu i wieść spokojny żywot plantatora. Niespodziewanie zmarł jednak senator Jesse Speight z Missisipi. Demokraci uznali, że najlepiej zastąpi go okryty sławą w bitwie pod Buena Vista pułkownik Jefferson Davis z 1. Pułku Strzelców Missisipi. Tak oto ślepy los zadecydował o przyszłości człowieka, którego ocena do dziś poważnie dzieli Amerykanów.

Wybór Abrahama Lincolna na prezydenta Stanów Zjednoczonych w listopadzie 1860 r. stał się sygnałem dla elit Karoliny Południowej do podjęcia decyzji o wystąpieniu ich stanu z Unii. W lutym 1861 r. secesję ogłosiły także stany: Missisipi, Floryda, Alabama, Georgia, Luizjana oraz Teksas. Razem z Karoliną Południową utworzyły nową formę związku państwowego, której nadano nazwę Skonfederowanych Stanów Ameryki. 18 lutego 1861 r. na prezydenta tego państwa wybrano byłego senatora Partii Demokratycznej i generała majora wojska Missisipi 53-letniego Jeffersona Davisa. Ten człowiek miał coś w sobie z bohatera wielkiej tragedii Sofoklesa. Podobnie jak Edyp był bezsilny wobec przeznaczenia. Na greckim nieszczęśniku ciążyła klątwa za ojcobójstwo i kazirodztwo. Na Davisie zaś szczere przekonanie, że można walczyć o wolność w jej najbardziej pierwotnym rozumieniu, jednocześnie nie dostrzegając ogromu zła i cierpienia, jakie niesie ze sobą niewolnictwo. Ten idealista nie chciał zrozumieć, że swoje pragnienie opiera na zniewoleniu setek tysięcy istot ludzkich. W jego wizji świata stanowili oni niższe ewolucyjnie ogniwo pomiędzy światem ludzi a królestwem zwierząt. Kiedy w grudniu 1860 r. Ameryka zaczęła się rozpadać, postrzegał secesję jako wybór dramatyczny, ale konieczny. Wierzył, że tylko w ten sposób uchroni zagrożoną kulturę Południa. W liście, który napisał 29 kwietnia 1861 r. do rządów na całym świecie, obiecywał, że pragnie jedynie pokoju i poszanowania dla demokracji.

W rzeczywistości jego czteroletnia prezydentura w Skonfederowanych Stanach Ameryki znacząco przyczyniła się do przegranej Konfederacji w wojnie secesyjnej. Przypisuje mu się przesadne skupienie na nieistotnych szczegółach, niechęć do dzielenia się władzą z osobami kompetentnymi, brak popularności wśród żołnierzy, nasilające się destrukcyjne konflikty z potężnymi gubernatorami stanów i generałami, faworyzowanie starych przyjaciół oraz fatalną w skutkach nieumiejętność dogadywania się z ludźmi, którzy się z nim nie zgadzali. Miał więc wyraźne skłonności dyktatorskie i cechował się nasilającą podejrzliwością wobec otoczenia. Kiedy więc 19 maja 1865 r. został osadzony przez wojsko unijne w Twierdzy Monroe, na wybrzeżu Wirginii, nikt za nim nie płakał. Jedynie papież Pius IX, dowiedziawszy się, że Davis został więźniem, wysłał mu swój portret z cytatem z Ewangelii św. Mateusza: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy trudzicie się i jesteście obciążeni, a Ja was pokrzepię – mówi Pan". Davis spędził w więzieniu dwa lata. Zwolniono go za kaucją w wysokości 100 tys. dolarów, którą wpłacili: Horace Greeley, Cornelius Vanderbilt i Gerrit Smith. Znamienne, że ostatni z tej trójki przed wojną secesyjną hojnie wspierał organizację abolicjonistyczną Johna Browna.

Żeby uniknąć ponownego aresztowania, Davis wyjechał do Montrealu. Poza granicami USA mieszkał do czasu, aż prezydent Andrew Johnson ogłosił na Boże Narodzenie 1868 r. amnestię dla konfederatów. Jefferson Davis w ostatnich latach życia trzymał się z dala od polityki. Dopiero wtedy zrozumiał, że to ona zrujnowała mu życie. Do Richmond, byłej stolicy Konfederacji, wrócił dopiero po śmierci (zm. 6 grudnia 1889 r.). W ostatniej drodze żegnały go tłumy.