„Przecież Jaroszewicz nie jest nawet komunistą!" – wściekał się we wrześniu 1944 r. Jakub Berman, niezwykle wpływowy członek politbiura PPR. Próbował w ten sposób storpedować awans kapitana Piotra Jaroszewicza na szefa Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1. Armii Ludowego Wojska Polskiego. Oburzało go to, że człowiek niemający przed 1943 r. żadnych związków z ruchem komunistycznym – a nawet zaliczający się do przedwojennych elit i ofiar systemu sowieckiego – nagle zostaje szefem wszystkich politruków w armii Berlinga. Berman, szara eminencja stalinowskiego PPR, fanatyczny komunista nienawidzący dawnej „pańskiej Polski", w starciu z Jaroszewiczem okazuje się jednak zadziwiająco bezsilny. Jaroszewicz nie tylko stanowisko dostaje, ale awansuje dalej i robi iście napoleońską karierę.
Ten pozbawiony doświadczenia wojskowego 33-latek wstępuje do Dywizji Kościuszkowskiej w sierpniu 1943 r. i zostaje na wstępie szeregowcem, któremu przydzielono funkcję magazyniera. Szybko zostaje jednak skierowany na kurs dla politruków i następnie błyskawicznie awansuje. Już w kwietniu 1945 r. jest pułkownikiem i zastępcą szefa Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego LWP, a później przez trzy miesiące p.o. szefa tej instytucji. W grudniu 1945 r. dostaje nominację na generała brygady. Tak szybki awans jest niesłychaną anomalią. Wszak oddanemu konfidentowi Informacji Wojskowej Wojciechowi Jaruzelskiemu, mimo wszystkich zasług przy instalowaniu stalinowskiego systemu w Polsce, przebycie drogi od szeregowca do generała brygady zajęło 13 lat, a i tak jego ścieżka awansu jest uznawana za zadziwiająco szybką. W październiku 1945 r. Piotr Jaroszewicz zostaje głównym kwatermistrzem LWP i wiceministrem obrony. Jaką protekcją musiał się cieszyć, że zaszedł w tak krótkim czasie aż tak wysoko?
Pierwsza Kadrowa Berii
Piotr Jaroszewicz urodził się 8 października 1909 r. w radziwiłłowskim Nieświeżu. Jego ojciec był prawosławnym księdzem, a w II RP późniejszemu premierowi PRL żyło się całkiem znośnie. Pracował jako nauczyciel w szkołach powszechnych w okolicach Garwolina i doszedł do stanowiska dyrektora. To plasowało go w lokalnej elicie. Organizował też miejscowe struktury piłsudczykowskiej organizacji paramilitarnej Strzelec. Nie miał wówczas żadnych związków z komunistami i zapewne jak większość Polaków postrzegał ich jako moskiewskich sprzedawczyków.
Nie miał też żadnego powodu, by żywić jakiekolwiek pozytywne uczucia wobec Sowietów. We wrześniu 1939 r. wraz z cywilnymi uchodźcami znalazł się na Kresach. Jeszcze przed 17 września był świadkiem działalności sowieckich band dywersyjnych. Przed sowiecką inwazją nie zdołał już uciec. Gdy w 1940 r. próbował sprowadzić część majątku pozostawionego pod okupacją niemiecką do nowego domu, usłyszał od funkcjonariusza NKWD, że to niepotrzebne, bo wkrótce tamte tereny też zostaną przyłączone zbrojnie do ZSRR. Jakiś czas potem rodzinę Jaroszewiczów deportowano w głąb Związku Sowieckiego. Pod Archangielskiem, w 40-stopniowym mrozie, musiał rąbać drzewa. Jego mała córeczka zmarła w kołchozie z chorób i głodu. Ponad 40 lat później w wywiadzie rzece „Przerywam milczenie" wspominał to w sposób wskazujący, że nigdy tego Sowietom nie zapomniał. Gdy doszły do niego wieści o powstaniu armii Andersa, w jego serce wstąpiła nadzieja na wyrwanie się z „sowieckiego raju". Niestety, zachorował na tyfus i nie zdążył się zaciągnąć. Tym bardziej był zdeterminowany, gdy pojawiła się druga szansa – organizowana przez Sowietów polska dywizja, którą dowodził Zygmunt Berling.
– Na ch... nam takie wojsko! Wystarczy nam Armia Czerwona! – zżymał się przedwojenny polski komunista pochodzenia żydowskiego Alfred Lampe. Dla niego i wielu innych działaczy kolaboracyjnego, sowieckiego Związku Patriotów Polskich powstanie Dywizji Kościuszkowskiej było jakąś aberracją kłócącą się ze wszystkim, co im dotąd w Moskwie wkładano do głów. Oto bowiem tworzono na terytorium ZSRR siły zbrojne z mundurami, sztandarami i ceremoniałem odwołującym się do przedwojennych polskich wzorców. Przyjmowano do nich dawnych łagierników i zesłańców. I jeszcze pozwolono na to, by żołnierze znaleźli się pod opieką kapelanów. Twardogłowi komuniści nie dostrzegali, że to wojsko było potrzebne Stalinowi po to, by pokazać, że to on jest budowniczym nowej komunistycznej Polski. Pocieszać ich mogło to, że w tych siłach zbrojnych roiło się od sowieckich oficerów i funkcjonariuszy Smiersza pilnujących niepewnych Polaków.