Jak Amerykanie rządzą światem

Wizyta prezydenta Trumpa w Polsce nasunęła mi kilka refleksji.

Aktualizacja: 15.07.2017 08:58 Publikacja: 13.07.2017 17:28

Naftowy magnat John D. Rockefeller z synem Johnem juniorem (ok. 1915 r.).

Naftowy magnat John D. Rockefeller z synem Johnem juniorem (ok. 1915 r.).

Foto: Library of Congress/Wikipedia

Amerykanie mają w zwyczaju pouczać cały świat, że panujący u nich ustrój polityczny jest najlepszy. Bezwiednie i nieświadomie mylą jednak często dwa pojęcia – wolności i demokracji. Wydaje się, że oba te pojęcia postrzegają jako tożsame. Tymczasem to Benjamin Franklin, jeden z największych amerykańskich myślicieli, najlepiej zdefiniował różnice między nimi: „Demokracja jest wtedy, kiedy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. Wolność jest wtedy, kiedy dobrze uzbrojona owca podważa wynik tego głosowania!". Tak więc już na początku istnienia amerykańskiej republiki jeden z jej ojców założycieli ostrzegał, gdzie jest największa pułapka dla nadrzędnej wartości, czyli wolności obywateli.

Dla historyków i socjologów Ameryka jest fantastycznym polem obserwacji rozwoju nowoczesnego państwa i wielokulturowego społeczeństwa. Na razie eksperyment przebiega zgodnie ze wszystkimi prawidłami rozwoju wielkich imperiów. Podobnie jak w imperium rzymskim wolność obywateli została zapewniona przez stworzenie największych na świecie sił zbrojnych i stałą rozbudowę potężnej gospodarki. Podobnie jak republika rzymska, tak i Stany Zjednoczone musiały przejść etap krwawej i wyniszczającej wojny domowej, której efektem było zdławienie wszelkich prób separacji, defragmentacji terytorium i podziału kapitału.

Do 1913 r. ukształtował się także amerykański patrycjat. I nie należy go mylić z drobną burżuazją, która dorobiła się kilku milionów na fabrykach spinaczy, sprzedaży lodów na patyku czy obrocie nieruchomościami. Amerykańska arystokracja pilnie strzeże swojej tożsamości, nie musi nawet grać na giełdzie i zawsze pozostaje w cieniu wydarzeń. To ludzie, którzy nikomu nie muszą imponować. Ale za to ich wola często rozstrzyga o faktycznym wymiarze polityki.

Dalekosiężne plany o charakterze globalnym, wybiegające na wiele prezydenckich kadencji do przodu, są ustalane przez faktycznych zdobywców nowego świata. Byli i są nimi potomkowie wielkich rodów przemysłowych z przełomu XIX i XX wieku: królów amerykańskiego przemysłu hutniczego (jak Andrew Carnegie), władców kolei (z E.H. Harrimanem na czele), potentatów przemysłu samochodowego (jak Henry Ford) czy magnatów naftowych (jak Rockefellerowie). To na mocy ich decyzji, mimo sprzeciwu prezydenta Woodrowa Wilsona, w 1913 r. powstał System Rezerwy Federalnej USA. Pięć lat później bracia Rockefellerowie wraz ze spadkobiercami J.P. Morgana, przedstawicielami rodu DuPontów, dynastii Vanderbiltów i innych wielkich familii, które miały zakulisowy wpływ na politykę gospodarczą i zagraniczną USA, założyli w Nowym Jorku Radę Stosunków Zagranicznych, która od tej pory miała podejmować decyzje o kierunku ekspansji amerykańskich inwestycji za granicą. I to od niej tak naprawdę zależało, dokąd prezydent wysyłał siły ekspedycyjne. Ministrów (sekretarzy) lub reprezentantów prezydenta Stanów Zjednoczonych zapraszano jedynie po odbiór decyzji sugerowanych przez tę radę. Ale na tym nie koniec.

W porównaniu z Rzymem amerykańskie imperium rzadko używa sił zbrojnych do obrony swoich interesów w odległych miejscach globu. Wielkie amerykańskie korporacje mają wystarczający wpływ finansowy na lokalne układy polityczne, żeby móc decydować, kto będzie przywódcą w kraju, który leży w obszarze Pax Americana. To system przypominający wyznaczanie rzymskich namiestników wśród tubylczych elit podbitych prowincji.

W 1933 r. powstała Rada Biznesu (Business Council), o której David Horowitz w swojej książce „Rockefellerowie" napisał, że „wyznaczyła sobie za cel uczestniczenie w podejmowaniu decyzji rządowych". Jakże banalną dano jej nazwę. Ale władza absolutna nie potrzebuje splendoru ani poetyckiej nazwy. Członkowie rady do dzisiaj spotykają się w Hot Springs. Zakres jej realnej władzy jest trudny do objęcia. Za ilustrację tej tezy niech posłużą słowa jednego z prezesów General Motors: „Spotkania w Hot Springs nie są potrzebne, abyśmy mogli wysłuchać poglądów rządu, lecz – co najważniejsze – by rząd mógł zapoznać się z naszymi poglądami". Inaczej mówiąc, demokracja i programy wyborcze to fasada, za którą kryją się prawdziwi decydenci.

Amerykanie mają w zwyczaju pouczać cały świat, że panujący u nich ustrój polityczny jest najlepszy. Bezwiednie i nieświadomie mylą jednak często dwa pojęcia – wolności i demokracji. Wydaje się, że oba te pojęcia postrzegają jako tożsame. Tymczasem to Benjamin Franklin, jeden z największych amerykańskich myślicieli, najlepiej zdefiniował różnice między nimi: „Demokracja jest wtedy, kiedy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. Wolność jest wtedy, kiedy dobrze uzbrojona owca podważa wynik tego głosowania!". Tak więc już na początku istnienia amerykańskiej republiki jeden z jej ojców założycieli ostrzegał, gdzie jest największa pułapka dla nadrzędnej wartości, czyli wolności obywateli.

Pozostało 82% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie