Kiedy święta Bożego Narodzenia 2004 r. znalazły się w cieniu gigantycznego tsunami, jakie rozlało się po Ocenie Indyjskim, niemiecka intelektualistka hrabina Marion Dönhoff tylko westchnęła na łamach największego tygodnika kraju „Die Zeit": „Gdyby katastrofa zdarzyła się w Warszawie, zginęłoby znacznie mniej Niemców niż teraz w Tajlandii". Dönhoff nie chodziła jeszcze do szkoły, gdy wybuchła I wojna światowa. Urodzona w Prusach Wschodnich, zaciekła antynazistka, w 1944 r. uciekła przed Armią Czerwoną do RFN. Tam stała się orędowniczką pojednania polsko-niemieckiego. Niczym kamienie milowe znaczyły je list biskupów polskich do niemieckich (18 listopada 1965 r.), uznanie granicy na Odrze i Nysie przez kanclerza RFN Willy'ego Brandta (7 grudnia 1970 r.) i niebywała pomoc materialna mieszkańców RFN dla Polaków, ofiar kryzysu aprowizacyjnego w stanie wojennym (13 grudnia 1981 r.–22 lipca 1983 r.). Ale dwie dekady później Dönhoff w swojej ocenie się nie myliła. Już po wejściu Polski do Unii Europejskiej (1 maja 2004 r.) przeciętnemu Niemcowi bliżej było do Indii czy Tajlandii niż do Polski.
Niewiedza Niemców o Polsce
O prawdziwości słów hrabiny przekonałem się sam. Pół roku po złowieszczym tsunami przewodziłem grupie 30 niemieckich urzędników wysokiego szczebla podczas ich podróży służbowej do Warszawy i na Mazury. Niemcy ze Stuttgartu i z Freiburga, głównie biolodzy, geografowie czy spece od ochrony środowiska, gdy dotarli nad Wisłę, z otwartymi ustami zwiedzali parki narodowe i krajobrazowe, zielonego pojęcia nie mając ani o powstaniu warszawskim, ani listopadowym, a co dopiero o rozbiorach Polski. Skoro nieznajomością naszej historii wykazywały się elity niemieckiego społeczeństwa, to czego można było oczekiwać od zakotwiczonych w popkulturze zwykłych zjadaczy chleba znad Renu. Mało który kanikułę na Ibizę przedłoży nad wypad do Żelazowej Woli czy do muzeów Krakowa. Tymczasem ignorancja w naszej historii w Niemczech wprawia nas w stan irytacji, wywołuje zmarszczenie brwi i czoła. Niekiedy nawet siwienie.
Gdy drugi kanał niemieckiej telewizji państwowej ZDF w krzywym zwierciadle przedstawił akowców jako antysemitów, uznaliśmy, że kanclerz Merkel przekroczyła Rubikon. W miniserialu „Nasze matki, nasi ojcowie" dopatrywaliśmy się nowej polityki historycznej niemieckiej kanclerz, fałszującej historię i gwałcącej polską wrażliwości. Ale już wtedy produkcja doczekała się krytyki ze strony Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie, rządowej placówki Berlina. Także wiodące medium państwowe nad Renem, Deutschlandfunk – publiczny program pierwszy niemieckiego radia – nie pozostawiło na nim suchej nitki i stanęło w obronie integralnego obrazu AK, piętnując moralizatorskie zakusy ZDF uczenia Polaków historii. Bo zaprezentowana w serialu narracja nie była i nie jest w Niemczech ani jedyna, ani nawet wiodąca. Tym bardziej rządowa.
Trudny dialog elit
Wykładnię zachodzącej na siebie najnowszej historii Niemiec i Polski, bliską naszej egzegezie, znaleźć można na łamach opiniotwórczych mediów niemieckich. Od publikacji prasowych po telewizyjne, także w inkryminowanym kanale ZDF. Od lat profesor Guido Knopp oświeca Niemców programami z najnowszej historii, także o Polsce. Bez uprawiania rewizji historii. Stan wiedzy historycznej Niemców o sąsiedzie ze wschodu podnosi sieć biur niemieckich fundacji Konrada Adenauera i Friedricha Eberta, polsko-niemieckie fundacje: Współpracy czy Pojednania, oraz niemieckie uniwersytety. Tylko z jednego z nich, we Freiburgu, skąd rozciąga się widok na Ren i ciemny grzbiet Wogezów, od 20 lat tamtejsi studenci wyjeżdżają na historyczne warsztaty razem z kolegami z poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Wprawdzie tylko dwa, za to podejmujące tytaniczną pracę, instytuty: niemiecki w Darmstadt i polski w Berlinie, tworzą szczyt piramidy kontaktów polskich i niemieckich historyków. Ci, wzorem niemiecko-francuskim, opracowali niedawno wspólny podręcznik do nauki historii. Wkrótce w niemieckiej stolicy stanie pomnik poświęcony Polakom, ofiarom niemieckiego okupanta z lat II wojny światowej. By, jak pisze polski historyk z Wrocławia prof. Krzysztof Ruchniewicz, „umacniał nadzieję, że mimo ciężaru historii przyjazne sąsiedztwo jest możliwe".