Prasa tradycyjnie żyje z nikczemności dygnitarzy i dwulicowości moralistów. Choć w początkach XX w. francuska cenzura wciąż zabraniała publikowania nieprzyzwoitych karykatur Edwarda VII, koronowane głowy już nie były bezpieczne od unurzania w drukarskiej farbie. Jednak i wtedy nie brakło autorytetów moralnych, których krytyka uchodzi za niegodziwość. Jeszcze w 1901 r. taką osobistością był Leopold II, król Belgii i Wolnego Państwa Kongo. I bynajmniej nie szło o monarszą godność, lecz o wizerunek bezinteresownego filantropa i mecenasa nauki. Leopold mógłby uchodzić za pierwowzór celebrytów walczących o prawa człowieka, pokój na świecie i ochronę przyrody równocześnie. Któż jak nie Leopold ratował miliony istnień, finansując badania nad śpiączką afrykańską? Ataki na bożyszcza dobrych ludzi do dziś uchodzą za podłość. A Leopold nie tylko głosił słuszne poglądy, lecz też śmiało wprowadzał je w czyn, największym dziełem króla zaś było Wolne Państwo Kongo.
Cudowny projekt
Wbrew uproszczeniom Kongo nie należało do Belgii ani do króla Leopolda, lecz było suwerennym państwem. Także Leopold formalnie władał Kongiem na tyle, na ile królowa angielska panuje w Australii i nawet nie odwiedził stworzonego przez siebie królestwa.
Mała Belgia, która istniała dzięki politycznej protekcji Francji, była zbyt nieistotnym państwem, by stawać do kolonialnych rozgrywek. Z powodu nieprzezwyciężonej słabości wpisała do konstytucji zakaz zamorskiej ekspansji, za rację stanu uznając neutralność i – jak kpiła Europa – „notoryczny pacyfizm". Afrykański tort był już zresztą podzielony, a ostatnim wolnym kęsem, czekającym na rozstrzygnięcia mocarstw, było niezbadane dorzecze Konga. Jedynym Europejczykiem, który eksplorował tamtejsze lasy deszczowe, był walijski awanturnik i dziennikarz Henry Morton Stanley, znany z odnalezienia Livingstone'a. Zlekceważone w Anglii wyniki jego amatorskich badań wzbudziły żywe zainteresowanie Leopolda II.
Jednak król Belgii nie wysunął roszczeń kolonialnych do Konga. Wręcz przeciwnie – zażądał ratowania skrawka wolnej Afryki przed imperialnymi zakusami. Szczytny cel, poparty akcją propagandową, wsparła rzesza filantropów, naukowców i innych światowych osobistości. Z nimi Leopold założył Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie i pozwolił się mianować jego prezesem. Kadencja miała trwać rok, lecz król uległ sile demokracji, gdy został ponownie wybrany. Wynajęty przez Leopolda Stanley przez trzy lata sporządzał mapy, prowadził badania terenowe, a przede wszystkim podstępem, przekupstwem i przemocą zbierał od miejscowych królów i wodzów plemiennych akty przekazania ziemi stowarzyszeniu.
Na decydującą konferencję w Berlinie Leopold, jako król trzeciorzędnego mocarstwa, nie zostałby zaproszony. Pojechał tam jako przedstawiciel świata pragnącego dać rdzennym mieszkańcom Konga niezależne państwo. Autochtoni mieli wkroczyć w XX w. suwerennie, gdy tylko dojrzeją do samodzielności. Do tego czasu wolna od politycznych nacisków społeczność międzynarodowa miała jednoczyć zwaśnione plemiona, zwalczać plagę niewolnictwa, nieść kaganek oświaty i ewangelizować. Świat znał projekt Leopolda jako ponadnarodowe przedsięwzięcie humanitarne, broniące interesów Konga przed chciwością mocarstw.