Polscy piraci z Karaibów. Uprawiali rozbój jak Jack Sparrow

Niektórzy polscy legioniści wysłani na Haiti osiedlili się na wyspie, dając początek tamtejszej Polonii. Wielu jednak zasiliło szeregi bukanierów i uprawiało rozbój całkiem jak filmowy Jack Sparrow.

Aktualizacja: 07.07.2019 09:33 Publikacja: 04.07.2019 21:00

Bitwa na San Domingo

Bitwa na San Domingo

Foto: January Suchodolski (domena publiczna)

Jeden z moich przyjaciół opowiedział historyjkę, która przydarzyła mu się w którymś z wielkich amerykańskich miast. Oto tuż po przylocie z odległej Europy prosto z samolotu udał się na postój taksówek, gdzie szerokim gestem do mocno odrapanej żółtej limuzyny zaprosił go sympatyczny kierowca o urodzie podstarzałego Boba Marleya. Żeby podobieństwo było bliższe, natychmiast włączył skrzeczące radio i tak w rytm reggae przebijał się do położonego w centrum hotelu.

Jako że podróż się dłużyła, mniej więcej w jej połowie zaczął – przekrzykując muzykę – zadawać mojemu koledze pytania. Standardowe, jak to taksówkarz. A czy pierwszy raz w Ameryce? A po co? A czy w interesach? A w ogóle skąd? Kolega odpowiadał beznamiętnie na każdą zaczepkę aż do chwili, kiedy pytany o kraj pochodzenia odpowiedział, że z Polski. „Wątpię, byś wiedział, gdzie to jest...". I tu nagle najpierw noga na hamulec, pisk opon, gwałtowne hamowanie, a potem wybuch nieoczekiwanej radości i szczere wyznanie. „Polak? A wiesz, że ja też jestem Polakiem?". „Powaga?". „Jasne, że powaga". „Z Polski?". „Z żadnej Polski, z Haiti". Dalej rozmowa potoczyła się już gładko. Marleya interesowało, co Polacy mówią, co jedzą, co piją i jaki procent ma czarną skórę. Z przykrością przyjął informację, że raczej nikły. „U nas za to, nie uwierzysz, wszyscy Polacy są czarni". Opowiastka kolegi przypomniała mi tekścik sprzed lat, w którym opowiedziałem pewien uroczy epizod z historii XIX wieku, potwierdzający teorię wiecznego powrotu i fatum dotyczące pewnych nazwisk.

Początek stulecia, wyprawa żołnierzy Napoleona na zrewoltowane Haiti, gdzie przeciw okrucieństwu francuskich plantatorów zbuntowała się lokalna ciemnoskóra większość. Paryż śle więc siły interwencyjne. Są między nimi Polacy pod wodzą gen. Władysława Jabłonowskiego, zwanego zresztą – nomen omen – Murzynkiem. Łącznie, począwszy od 1801 r., na wyspie ląduje 6 tysięcy naszych rodaków. Sam wspomniany w „Panu Tadeuszu" Jabłonowski umiera na żółtą febrę, zanim dotrze do niego większość jego żołnierzy.

Wyprawa jest kompletnie nieprzygotowana. Nieco dziwi, że w głowach tak wybitnych strategów jak napoleońscy wodzowie nie zrodziła się refleksja, że wojna w tropikach ma swoje odrębne zasady. Brakuje lekarzy, lekarstw, środków higieny. Śmierć zbiera więc potworne żniwo i ekspedycja musi się skończyć totalną klęską. Los Jabłonowskiego dzieli aż 4 tysiące polskich żołnierzy!

W efekcie powstańcy wyszarpują pierwszą w Ameryce Łacińskiej niepodległość. A resztę francuskiego korpusu spotyka straszliwa kara. Rodacy Napoleona dają gardła, ale Polaków z jakichś przyczyn to nie dotyczy. Powstańcy są łaskawi. Pozwalają rozbitkom po Jabłonowskim wrócić do kraju. Wraca liczba niewielka, bo ledwie cztery setki. Niektórzy wybierają uroki Karaibów i osiedlają się na wyspie. To 240 wiarusów, którzy dali początek haitańskiej Polonii.

Jak powszechnie wiadomo, czarni rodacy wspomnianego we wstępie Marleya, „Polone Nwa", żyją na Haiti do dziś. W Port-au-Prince witali z biało-czerwonymi sztandarami papieża, tańcząc swój tradycyjny polski taniec „kokoda", i przez dziesięciolecia byli uosobieniem ducha wolnościowego haitańskiego ludu przeciw dyktaturze Duvalierów. Trzeba o nich pamiętać i jakoś wspomóc, może nawet objąć przepisami o repatriacji (dobra zmiana, mam nadzieję, słyszy), ale o tym innym razem.

Zafrapowało mnie co innego. Zastanawiając się nad losami legionistów Jabłonowskiego, zwróciłem uwagę na pewną niekonsekwencję w cyfrach. Z 6 tysięcy 4 tysiące pomarły, 400 wróciło do kraju, 240 osiedliło się na wyspie. Cóż więc się stało z liczącą ponad tysiąc resztą? I tu z pomocą przychodzi wyobraźnia wsparta wyimkami z francuskich kronik historycznych, referującymi losy walczących na Santo Domingo wojaków. Oto dowiadujemy się, że wielu naszych żołnierzy, uciekając z wyspy, zasiliło szeregi karaibskich piratów – bukanierów – i uprawiało rozbój całkiem jak filmowy Jack Sparrow. Łupili hiszpańskie galeony i ścigali się z królewską marynarką wojenną. Zapewne niejeden zawisnął na haku, zadając intensywnie kłam narodowej hagiografii.

Niewiele o nich wiemy, lecz warto wspomnieć dwa nazwiska. Oto jeden z oficerów, niejaki kapitan Rusiecki, porwał z portu statek i wypłynął nim w morze. Inny rodak, kapitan Kobylański, najpierw nielegalnie (przez pół roku) zawłaszczał żołd zmarłych oficerów, a gdy sprawa wyszła na jaw, sprzedał ich rzeczy i dołączył do piratów. Jaki pseudonim przybrał? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że to on był pierwszym Kobylańskim w Ameryce Południowej i to dzięki niemu historia zatoczyła przeurocze koło. Może nawet dała jakiś szczególny tytuł do chwały innemu Kobylańskiemu, twórcy i ostoi organizacji o niemal mistycznej nazwie USOPAŁ. Żarty Stwórcy, jak widać, są nieokiełzane.

Jeden z moich przyjaciół opowiedział historyjkę, która przydarzyła mu się w którymś z wielkich amerykańskich miast. Oto tuż po przylocie z odległej Europy prosto z samolotu udał się na postój taksówek, gdzie szerokim gestem do mocno odrapanej żółtej limuzyny zaprosił go sympatyczny kierowca o urodzie podstarzałego Boba Marleya. Żeby podobieństwo było bliższe, natychmiast włączył skrzeczące radio i tak w rytm reggae przebijał się do położonego w centrum hotelu.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii