Jeden z moich przyjaciół opowiedział historyjkę, która przydarzyła mu się w którymś z wielkich amerykańskich miast. Oto tuż po przylocie z odległej Europy prosto z samolotu udał się na postój taksówek, gdzie szerokim gestem do mocno odrapanej żółtej limuzyny zaprosił go sympatyczny kierowca o urodzie podstarzałego Boba Marleya. Żeby podobieństwo było bliższe, natychmiast włączył skrzeczące radio i tak w rytm reggae przebijał się do położonego w centrum hotelu.
Jako że podróż się dłużyła, mniej więcej w jej połowie zaczął – przekrzykując muzykę – zadawać mojemu koledze pytania. Standardowe, jak to taksówkarz. A czy pierwszy raz w Ameryce? A po co? A czy w interesach? A w ogóle skąd? Kolega odpowiadał beznamiętnie na każdą zaczepkę aż do chwili, kiedy pytany o kraj pochodzenia odpowiedział, że z Polski. „Wątpię, byś wiedział, gdzie to jest...". I tu nagle najpierw noga na hamulec, pisk opon, gwałtowne hamowanie, a potem wybuch nieoczekiwanej radości i szczere wyznanie. „Polak? A wiesz, że ja też jestem Polakiem?". „Powaga?". „Jasne, że powaga". „Z Polski?". „Z żadnej Polski, z Haiti". Dalej rozmowa potoczyła się już gładko. Marleya interesowało, co Polacy mówią, co jedzą, co piją i jaki procent ma czarną skórę. Z przykrością przyjął informację, że raczej nikły. „U nas za to, nie uwierzysz, wszyscy Polacy są czarni". Opowiastka kolegi przypomniała mi tekścik sprzed lat, w którym opowiedziałem pewien uroczy epizod z historii XIX wieku, potwierdzający teorię wiecznego powrotu i fatum dotyczące pewnych nazwisk.
Początek stulecia, wyprawa żołnierzy Napoleona na zrewoltowane Haiti, gdzie przeciw okrucieństwu francuskich plantatorów zbuntowała się lokalna ciemnoskóra większość. Paryż śle więc siły interwencyjne. Są między nimi Polacy pod wodzą gen. Władysława Jabłonowskiego, zwanego zresztą – nomen omen – Murzynkiem. Łącznie, począwszy od 1801 r., na wyspie ląduje 6 tysięcy naszych rodaków. Sam wspomniany w „Panu Tadeuszu" Jabłonowski umiera na żółtą febrę, zanim dotrze do niego większość jego żołnierzy.
Wyprawa jest kompletnie nieprzygotowana. Nieco dziwi, że w głowach tak wybitnych strategów jak napoleońscy wodzowie nie zrodziła się refleksja, że wojna w tropikach ma swoje odrębne zasady. Brakuje lekarzy, lekarstw, środków higieny. Śmierć zbiera więc potworne żniwo i ekspedycja musi się skończyć totalną klęską. Los Jabłonowskiego dzieli aż 4 tysiące polskich żołnierzy!
W efekcie powstańcy wyszarpują pierwszą w Ameryce Łacińskiej niepodległość. A resztę francuskiego korpusu spotyka straszliwa kara. Rodacy Napoleona dają gardła, ale Polaków z jakichś przyczyn to nie dotyczy. Powstańcy są łaskawi. Pozwalają rozbitkom po Jabłonowskim wrócić do kraju. Wraca liczba niewielka, bo ledwie cztery setki. Niektórzy wybierają uroki Karaibów i osiedlają się na wyspie. To 240 wiarusów, którzy dali początek haitańskiej Polonii.