Dlatego nie rozumiem całej tej dyskusji wokół pomnika polskich ofiar II wojny światowej, który miałby stanąć w Berlinie. Te wszystkie zabiegi i negocjacje z tym związane są poniżające dla pamięci ofiar niemieckiego ludobójstwa i ich potomków. Nawet gdyby cały Berlin zamieniono w gigantyczny pomnik polskich ofiar niemieckiej okupacji, to nie stanowiłby on nawet ułamka zadośćuczynienia za bezmiar zbrodni popełnionych w Polsce przez naszych zachodnich sąsiadów.
Nie potrzebujemy ich pomnika, a tym bardziej nie musimy o to zabiegać. Skoro nasi sąsiedzi nie dojrzeli, aby uczynić to spontanicznie, z własnej nieprzymuszonej woli i ze skruchą w sercu, to znaczy, że nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć, czym była okupacja Polski w latach 1939–1945. I żaden pomnik, monument, tablica czy inny podobny obiekt nie zmieni tej sytuacji.
W niemieckich szkołach uczy się młodzież o II wojnie światowej bardzo lakonicznie. Podręczniki, podobnie jak inne publikatory, informują oszczędnie, że narodowy socjalizm był systemem zbrodniczym, który doprowadził do zagłady 6 milionów Żydów. Skrzętnie zamiata się przy tym pod dywan cały bezmiar zła dokonany w okupowanych krajach europejskich. Od czasu do czasu Niemcom przypominają o tym horrorze Francuzi, Brytyjczycy czy Grecy. My, Polacy, mimo że produkujemy co roku ogromną ilość polskojęzycznych publikacji dokumentujących grozę niemieckiej okupacji, nie potrafimy się przebić do szerszej, europejskiej, amerykańskiej i światowej, opinii publicznej ze szczegółowym opisem bezmiaru niemieckich zbrodni popełnionych w Polsce na obywatelach Rzeczypospolitej. Tak bowiem powinniśmy to przedstawiać.
Podział na Polaków i Żydów jako dwie kategorie ofiar niemieckiego ludobójstwa jest na swój sposób wpisaniem się w bełkotliwą rasistowską narrację Hitlera i Rosenberga. Oni uwielbiali kategoryzować ludzi według ich pochodzenia, rzekomej rasy czy religii. Ofiarami hitlerowskiej machiny zagłady byli zaś po prostu obywatele polscy różnych wyznań, w tym mojżeszowego, katolickiego, prawosławnego i protestanckiego. Polskie Państwo Podziemne traktowało niemieckie zbrodnie na tych ludziach jako przestępstwa tej samej kategorii, karane przez polskie sądy podziemne wyłącznie śmiercią.
Tymczasem 75 lat po wojnie niemieccy uczniowie nadal uczą się o hitlerowskim ludobójstwie jedynie jako o zagładzie Żydów. Większość z nich zapewne słyszała o 16-letniej Annie Frank zabitej w obozie koncentracyjnym Bergen-Belsen, ale jestem przekonany, że żaden z nich nie jest w stanie powiedzieć, kim była 15-letnia śliczna polska dziewczynka Czesia Kwoka, której rodzinę Niemcy wysiedlili w ramach Generalnego Planu Wschodniego z Zamojszczyzny. To biedne dziecko trafiło z matką z obozu przejściowego w Zamościu do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz bez żadnego powodu. Ukradziono im wszystko, co miały, z godnością włącznie. Czesia, podobnie jak tysiące innych polskich dzieci, nie była wrogiem politycznym Rzeszy, nie pracowała dla ruchu oporu, nie była też Żydówką. W obłędnej kategoryzacji ludzi na rasy lepsze lub gorsze była zapewne zaszeregowana jako tzw. Aryjka. Mimo to w obozie stała się tylko brutalnie pozbawionym młodości numerem, nieustannie bitym i poniżanym, a na końcu bestialsko zabitym zastrzykiem fenolu. Na jej zdjęciu obozowym wykonanym przez fotografa Wilhelma Brassego widzimy dziewczynkę, na której twarzy maluje się przerażenie, a w kącikach oczu perlą się łzy.