Jak żyli Polacy w II RP

Wielką historię II RP przebadaną mamy w stopniu co najmniej satysfakcjonującym. Ale obok rozgrywała się ta mniejsza – historia codzienności.

Aktualizacja: 11.06.2017 13:13 Publikacja: 09.06.2017 02:00

Na miejskim jarmarku w II RP można było się zaopatrzyć we wszystko – od kapeluszy po suszone grzyby.

Na miejskim jarmarku w II RP można było się zaopatrzyć we wszystko – od kapeluszy po suszone grzyby.

Foto: NAC

Zacznijmy od historycznych puzzli: w połowie dwudziestolecia międzywojennego najwięcej piwa wypijano w Krakowie i we Lwowie, Warszawa spożyciem nie imponowała, w Łodzi pito ten szlachetny trunek z umiarem, a w Wilnie najwyraźniej z rezerwą. Preferowali ówcześni mieszkańcy Rzeczypospolitej piwa pełne, nie stronili jednakże od dubeltowych i mocnych. Z win preferowano owocowe, jako tańsze niż gronowe i wytwarzane w kraju. Spożycie wódki, niemałe przecież, rzadko jednak przedstawiane było w debacie publicznej w kategoriach powszechnie i z pełną powagą dostrzeganego problemu społecznego, choć pod koniec międzywojnia, w pierwszych tygodniach 1939 r., jeden z posłów zaproponował na posiedzeniu sejmu, by zakazać sprzedaży alkoholu w naczyniach szklanych o pojemności mniejszej niż pół litra, co miało w intencji zapobiegać pijaństwu wśród robotników i młodzieży, które to grupy niepokojąco wiele uwagi poświęcały tzw. bączkom, czyli porcjom wysokoprocentowych napitków w małych buteleczkach. Nie istniała w każdym razie kwestia kierowców prowadzących „pod wpływem", nie ze względu jednak na obowiązujące w środowisku automobilistów wysokie standardy moralności, ale z tego prostego powodu, że w tym okresie samochód był dobrem absolutnie luksusowym i aut było mało. Dopiero przed wybuchem kolejnej wojny liczba zarejestrowanych pojazdów mechanicznych przekroczyła 50 tys., w tym kilkanaście tysięcy niezwykle popularnych w latach 30. motocykli, również tych rodzimej produkcji, jak legendarne i abstrakcyjnie wówczas drogie sokoły.

Samochody zresztą były przedmiotem marzeń właściwie tylko dla zamożniejszych obywateli, ubożsi do asortymentu luksusowego zaliczali towary bardziej prozaiczne. Na przykład cukier. W późnych latach 20. kilogram cukru kosztował około 1,50 zł, a zatem – zgodnie z przyjmowanym obecnie orientacyjnym przelicznikiem – prawie 15 dzisiejszych złotych. Przeraża kogoś taka cena za artykuł pierwszej potrzeby? Naszych przodków też nie bawiła (o cenach paliwa nie wspomnę, aby nie wodzić polityków na pokuszenie). Gdy więc wybrańcy losu dzielili czas między śniadania myśliwskie we dworach i wieczorne biesiady w eleganckich wielkomiejskich restauracjach lub kawiarniach, takich jak słynne warszawskie lokale Adria, Ziemiańska czy Simon i Stecki, płacąc niekiedy za butelkę wytrawnego wina (niekoniecznie francuskiego) 300 zł, urzędnicy niższej rangi i nauczyciele szkół średnich próbowali planować, jak za zbliżoną sumę przeżyć cały miesiąc. W tym miejscu, jak w didaskaliach, należałoby dopisać westchnienie: tak szeroka była gama odcieni codzienności tamtych czasów...

Historia nieopowiedziana

Właśnie – historia codzienności. Tego zwyczajnego wymiaru egzystencji, który przywykliśmy uważać za tak trywialny i oczywisty, że w myśleniu o historii zazwyczaj nam umyka, ustępując miejsca datom o randze przełomów i faktom pisanym wielką literą. A przecież to obraz codzienności pozwala nam zobaczyć w bohaterach z przeszłości po prostu ludzi, utożsamiać się z nimi i dostrzec ciągłość między ich losami i naszymi. II Rzeczpospolita to przeszłość całkiem nieodległa, tym trudniej więc było uświadomić sobie, że w istocie pozostaje krainą wciąż słabo poznaną, naszkicowaną na mapie pamięci w ogólnych tylko zarysach. Zaległości i braki dotyczyły przede wszystkim sfery życia codziennego. Kiedy jednak te niedobory w wiedzy stały się boleśnie widoczne, ujawniła się też z ogromną siłą potrzeba ich uzupełnienia. Zjawisko to przybierające w ostatnich latach różne formy nazwać można intelektualną modą na dwudziestolecie międzywojenne, indywidualnym poszukiwaniem korzeni, rekonstrukcją „małych ojczyzn" lub po prostu kolejną hobbystyczną pasją. Niezależnie jednak od tego, jaką etykietę można przypiąć tej ponownie rozbudzonej fascynacji przedwojenną Polską – ponownie, bo tęsknota za tamtym państwem, za jego zmitologizowanym wyobrażeniem, narodziła się zapewne w chwili, gdy trzeba było pogodzić się z jego ostatecznym utraceniem – jest to godny głębokiego przemyślenia wyraz spontanicznej dezaprobaty wobec tego nurtu współczesności, który historię w ogóle traktuje jako zbędny bagaż, a jej inną niż naukowa eksplorację jako dziecinną zabawę w kolekcjonowanie wyimaginowanych skarbów. Ale to z tych czasem wspomaganych rzetelnym badawczym warsztatem, a czasami całkiem amatorskich poszukiwań, publikowanych następnie na wszelkich dostępnych nośnikach, wyłania się dzień powszedni tamtej Rzeczypospolitej. Stanowiący panoramę tym ciekawszą, że z przywołanych na początku fragmentów układanki budowaną, a zatem dostępniejszą w odbiorze niż rekonstrukcja w opracowaniu naukowym i z subiektywną żywiołowością wypełniającą luki w rodzimej świadomości historycznej.

Wiele jest jeszcze w tej sferze obszarów nieodsłoniętych lub tylko wstępnie rozpoznanych. A to z dwóch powodów. Po pierwsze, polityka historyczna władz komunistycznych pozostawiała dosyć wąski margines na przywoływanie rzeczywistości przedwojennej, zwłaszcza widzianej z perspektywy codziennych doświadczeń „zwykłych" obywateli. Jedyny słuszny sposób interpretacji międzywojnia, propagowany oficjalnymi kanałami i powielany w programach nauczania mógłby doznać uszczerbku w konfrontacji z niekontrolowanym zgłębianiem kwestii, jak żyło się w przedwojennych dekadach. Jeśli już musieli się tym zajmować zawodowi historycy i ich studenci, powinni robić to we własnym gronie. Jeśli świadkowie tamtych lat odczuwali potrzebę nostalgicznych powrotów, mogli swoje wspomnienia zapisać i wydać – w granicach ustalonych przez urząd cenzorski. Byłoby przesadą twierdzić, że takich publikacji ukazało się niewiele, już wybór najważniejszych pozycji pozwoliłby na zestawienie obiecującej bibliografii. Niemniej były to wydawnictwa naznaczone piętnem koniecznego przemilczenia, niedopowiedzenia, pozostające w tle głównych kierunków historiografii. Ta konkluzja każe przywołać drugi z sygnalizowanych powodów tak skromnej obecności realiów społeczno-kulturowych II RP w szeroko pojmowanej literaturze historycznej: Polacy są narodem z „nadmiarem" historii, na niedostatek dziejowych wstrząsów narzekać nie mogą. Dlatego też polskie pisanie historii skupiało się na najbardziej znaczących wydarzeniach politycznych i militarnych, cezurach wyznaczających granice epok, szczegółowi obyczajowo-kulturalnemu poświęcając znacznie mniej uwagi. To pole tematyczne, choć historycy się go oczywiście nie wyrzekli, zostało częściowo zagospodarowane przez mniej lub bardziej doświadczonych popularyzatorów.

Odkrywcy Nowego Światu

W tym śródtytule nie ma błędu, chodzi bowiem o warszawską ulicę. Odkrywanie krajobrazów codzienności międzywojennej zaczęło się od eksploracji wielkich ośrodków miejskich tamtych lat, z nimi bowiem wiązały się największe zasoby materiałów źródłowych i one były sceną działania najciekawszych, dominujących w tym krajobrazie środowisk i społeczności oraz miejscem krzyżowania się tradycji kulturowych. Jedni z najpopularniejszych pisarzy popularyzatorów, Maja i Jan Łozińscy czy Sławomir Koper, koncentrują się na egzystencji elit tego okresu, a dla tej grupy, zwłaszcza dla elit artystyczno-intelektualnych, aglomeracja była topografią „naturalną". To tutaj, w restauracjach, na dancingach i na rautach, toczyło się życie towarzyskie, odbywały się oficjalne spotkania i imprezy, czasami o charakterze międzynarodowym, rajdy i konkursy piękności samochodów – tak, wtedy organizowano podobne wydarzenia, w końcu prywatne środki lokomocji świadczyły o statusie społecznym i majątkowym właściciela w większym jeszcze stopniu niż obecnie – jednym słowem, w mieście można było zaistnieć. Niekiedy zbliżoną rolę pełnił dwór ziemiański, szczególnie gdy jego gospodarz dbał o pozycję w środowisku, częściej jednak był azylem pozwalającym na chwilę wytchnienia z dala od wielkomiejskiego zgiełku.

Głównie miejskim pejzażem zajmują się kolejne media popularyzujące tematykę historyczną (nie tylko czasy przedwojenne, ale dla nich przeznaczone jest na łamach miejsce poczesne), wielce oryginalne periodyki „Kuryer Starszawy" i już tytułem deklarująca przedmiot zainteresowań „Skarpa Warszawska". Pierwszy z tytułów można znaleźć tylko w sieci, jak bowiem wyjaśniają pomysłodawcy, jest to „Pismo Codzienne Ilustrowane na Facebooku zamieszczane". Warto pokusić się o jeszcze jeden cytat, bo swoiste motto wirtualnego dziennika mogłoby stać się zwięzłym podsumowaniem istoty całego opisywanego tu zjawiska: „subiektywny przegląd dawnej prasy i innych walorów antykwarycznych". Do owych walorów antykwarycznych za chwilę powrócę, tutaj chcę tylko dodać, że przedsięwzięcie, które jest rezultatem uporu i wysiłków początkowo dwóch, potem trojga entuzjastów, Artura Krasickiego, Rafała Chwiszczuka oraz czuwającej nad realizacją projektu Marty Rynkiewicz, jest dość spektakularnym dowodem na to, jak skuteczne mogą być nowe technologie komunikacyjne w propagowaniu, jeśli nie wiedzy historycznej, to przynajmniej tak ukierunkowanego typu świadomości.

Internet, uobecniany na przykład (ale nie tylko) w postaci portali społecznościowych, w roli forum prezentacji drobiazgów historycznych, a nierzadko i poważnych eskapad w głąb czasu, sprawdza się znakomicie, chociaż przez generacje nawykłe do pracy z tekstem drukowanym traktowany jest wciąż z dystansem i podejrzliwością. Być może już wkrótce urośnie do rangi najbogatszego archiwum materiałów historycznych, dostępnych bez konieczności wychodzenia z domu. Nie dla każdego reprezentanta starszych generacji jest jeszcze oczywiste, że ma nawet pewną przewagę nad archiwum tradycyjnym. Oferuje mianowicie możliwość stworzenia i upublicznienia prywatnego, subiektywnego właśnie zbioru pamiątek. Dzięki sieci odsłania się to „najcodzienniejsze" oblicze minionej epoki: utrwalona na fotografiach, w zapiskach i zwyczajnych przedmiotach pamięć rodzinna, sąsiedzka, lokalna.

Z kolei „Skarpa Warszawska" pozornie odsyła do sędziwego już obiegu czasopiśmienniczego. Periodyczne pismo o profilu historycznym to istotnie żaden wynalazek, a „Skarpa" w dodatku wprost nawiązuje do tytułu wydawanego króciutko od 1945 r. Ale zarazem proponuje nieco inną perspektywę niż zasłużone pisma poświęcone przeszłości. Zachęca bowiem do – tak to nazwijmy – „twórczego podglądactwa". Przynosi mozaikę treści, obrazów, ciekawostek w magazynowym ujęciu, prezentując „warszawskie klimaty", jak brzmi nazwa jednego z działów, dzięki czemu dawną postać stolicy czyni mniej koturnową, a bardziej swojską, bliższą, przekładalną na własne doświadczenia. I tak wpisuje się w ruch zapaleńców. Przykłady działalności odkrywców można by mnożyć, wyliczając inicjatywy indywidualne i grupowe, wydawnictwa, strony internetowe i projekty okazjonalne. Bezinteresowne i komercyjne. Ważne jest jednak to, że w dobie opresyjnego marszu ku przyszłości historia znajduje spontaniczne formy istnienia. Dwudziestolecie jest opowiadane – chyba z większą pasją niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasy Bolesia, Leny i Druha

Kiedy już wiemy mniej więcej, gdzie szukać przedwojennej codzienności, trzeba dopowiedzieć, co możemy tam znaleźć. Wskazówka zawarta jest w śródtytule powyżej. To nie pseudonimy z lat wojny ani pieszczotliwe przezwiska postaci znanych w takich czy innych kręgach. To marki aparatów fotograficznych rodzimej produkcji, wytwarzanych w latach 30. w zakładach Kamera Polska w Chodzieży – a krajowych wytwórców sprzętu fotograficznego było, rzecz jasna, więcej. Najtańszy i najprostszy Boleś kosztował 10 zł, mogli więc sobie na niego pozwolić nie tylko najlepiej sytuowani. Dla nich produkowano aparaty znacznie droższe i precyzyjniejsze, kosztujące co najmniej kilkadziesiąt złotych. Niezależnie jednak od ceny aparaty zarówno krajowe, jak i importowane, sprzedawały się dobrze, bo stanowiły przedmiot pożądania. Pomysł na obsesyjne utrwalanie otaczającej nas rzeczywistości na zdjęciach nie narodził się współcześnie. Skoro postęp techniczny to umożliwiał, wszyscy pragnęli fotografować.

II Rzeczpospolitą sfotografowano. Zrobili to żurnaliści miejscowi i zagraniczni, jak anonimowy reporter znanego amerykańskiego czasopisma „Life", przygotowujący w 1938 r. relację z Krainy Pól, czyli z Polski. Ale i osoby prywatne, pragnące daną chwilę nie tylko przeżyć, lecz także uwiecznić. Dzięki ich turystyczno-dziennikarskiej skłonności dysponujemy dzisiaj naprawdę obfitymi (z zachowaniem właściwych epoce proporcji) kolekcjami fotografii. A fotografia to czas zatrzymany i zwizualizowany. Polskę tych lat można zobaczyć, a to jest, by powrócić do wcześniejszego cytatu, „walor antykwaryczny" nie do przecenienia.

Co zatem widzimy? Rzeczpospolitą jako ogromne, wielopoziomowe pogranicze cywilizacyjne, majątkowe, etniczne, społeczne, chronologiczne. Kraj kontrastów, rozpięty w czasie między reliktami państwa szlacheckiego sprzed rozbiorów i nowoczesną Europą, poskładany z trzech odrębnych regionów, kształtowanych przez tradycje najeźdźców przez niemal półtora stulecia, państwo, które chce zaistnieć jako pełnowartościowy uczestnik europejskiego „tu i teraz". I obywateli tego państwa. Pełne życia osoby, upozowane lub uchwycone w ich zwykłych czynnościach, pragnące wyglądać elegancko, modnie i atrakcyjnie. To przede wszystkim mieszczanie, włościanom fotografowanie się było obce, nieliczne zdjęcia robili im krajoznawcy lub reporterzy. Widzimy więc kobiety, te zamożniejsze odziane w stylu Chanel, a więc z dyskretną, prostą elegancją, zwaną później klasyczną, w wygodnych żakietach i spódnicach, kapelusikach bez ronda, później z filcowych z rondem krótkim, wyginanym na wzór męskich kapeluszy, charakterystycznych butach na niewysokim obcasie. Tak ubrane wychodziły na ulice wielkich miast.

W reprezentacyjnych wnętrzach, na przyjęciach, obowiązywała na pierwszy rzut oka skromna, długa suknia wieczorowa, nie obcisła co prawda, ale dopasowana, podkreślająca figurę. Trzeba było o nią dbać, bo wzorce wyznaczały polskie sportsmenki, jakby od niechcenia pozujące fotografom na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 r. i później, na kortach Wimbledonu we wczesnych latach 30., kiedy nasze rodaczki odnosiły tam spore sukcesy. Ta szczególna grupa określała też granice przyzwoitości, a więc tego, co wolno odsłonić bez narażania się na wykluczenie. A były to dekady emancypacji i pożegnania z narzuconym wstydem. Można było pochwalić się własną cielesnością. Na zdjęciach już nie tylko tancerki z czynnych nocą lokali prezentują długie, zgrabne nogi. Uczestniczki konkursów piękności, takich jak wybory Wenus Warszawy, występują w strojach wciąż jednoczęściowych, ale praktycznie bez nogawek. Na plaży rządzi ten sam styl – bufiasto-workowate nie wiadomo co, zakrywające wszystko od stóp do głów, opuściło świat mody na stałe, podobnie jak wcześniej gorsety. Nowe kostiumy kąpielowe niewątpliwie znajdują uznanie w oczach męskiej widowni tego plażowego festiwalu, ale są też bezlitosne, więcej odkrywają niż zakrywają, także niedoskonałości. Jeszcze stroje specjalne: panie siadające za kierownicą szybkich kabrioletów mają na sobie jasne kombinezony rajdowe lub lotnicze, funkcjonalne czapki na wzór lotniczych zdobią jedynie gogle.

Dziewczęta z prowincji chodzą po wielkomiejskich ulicach w prostych sukienkach, wciętych, czasem wiązanych w talii. Sukienki zakrywają jeszcze kolana, ale są coraz krótsze. Na głowach częściej berety niż kapelusze, ale to jednak wciąż mieszczanki, dojeżdżające do pracy z mniejszych miejscowości. Lekkość, swoboda i wygoda, charakterystyczne dla dominującego stylu, to sygnały rozpoznawcze kobiet samodzielnych, nowoczesnych, aktywnych, świadomych swoich praw. Chłopki w szerokich, warstwowych spódnicach, kamizelach i chustkach na głowach przybyły jakby z innego, zapomnianego już w miastach czasu.

Ubiór męski podobnych rewolucji nie przeżywał, krój smokingów i fraków nie zmienił się prawie w ogóle, tylko garnitury bohaterów zdjęć mają nowocześniejszą linię, to też zresztą zależy od pozycji społecznej. Co natomiast ciekawe, popularnym typem męskiego stroju jest mundur. W zasadzie nie powinno to dziwić w państwie, które żyje pamięcią jednej wielkiej wojny i obawą przed kolejną. Ten mundur, w różnych jego wersjach, noszony jest przy wielu okazjach, również na co dzień, i noszony wyraźnie z dumą. W końcu sam Komendant lubił pokazywać się w mundurze.

A jeśli polskie mundury, to i konie. Fotografowie utrwalali przede wszystkim te służące w pułkach kawalerii albo piękne okazy z ziemiańskich stajni i stadnin. Ale konie są wszechobecne. Również na ulicach miast. Co prawda zamkniętą w formacie zdjęcia Marszałkowską i odpowiadające jej arterie w Krakowie, Lwowie czy Poznaniu uwieczniono dla potomnych jako nieustannie zakorkowane przez tramwaje i automobile osobowe, lecz nawet tutaj uważny obserwator wypatrzy dorożki i wozy konne. W dzielnicach bardziej odległych od centrów to widok powszechny. Do transportu towarów służą właśnie pojazdy konne, ciężarówki były za drogie. Zaprzęgi niepodzielnie królowały na prowincjonalnych rynkach podczas jarmarków – jeszcze jednego doniosłego wydarzenia w kalendarzu Polski porozbiorowej. Jarmark organizował życie mieszkańców małych miasteczek i dynamizował przestrzeń. Tej dynamiki zdjęcia nie oddają, trzeba sobie wiele wyobrazić. Widać jednak nagromadzenie ludzi i towarów, sprzedawanych prosto z furmanek, a nawet z ziemi. Na często nieostrych obrazach punktem odniesienia są jednak przede wszystkim wysokie, czarne buty furmanów i pobielone ściany domostw. Głębiej w przestrzeń znaczoną polami, lasami i łąkami, pozbawioną niemal dróg, zwłaszcza na wschodzie kraju, zabarwioną drewnianymi chatynkami lub znacznie solidniejszą architekturą zabudowań folwarcznych zapuszczali się z aparatami prawie wyłącznie przedstawiciele prasy.

Prasa, czyli nieśmiertelność

Wielkie nakłady gwarantują periodykom żywot wieczny. Żadna wojna nie jest w stanie zniszczyć wszystkich egzemplarzy. A równocześnie zadaniem prasy jest opisywać świat w jego aktualności, ulotnym szczególe, o którym wszyscy wkrótce zapomną. W ten sposób gazeta, która przetrwała zawieruchy dziejowe, po dziesięcioleciach ujawnia kolejnym pokoleniom to, co nie przykuło uwagi autorów wielkich monografii historycznych – zwyczajne i nadzwyczajne epizody z życia przeciętnych zjadaczy chleba. Pozwala spojrzeć na ich świat ich oczami. Prasa to najlepsze zwierciadło codzienności sprzed lat, dlatego tak chętnie sięgają po nią współcześni rekonstruktorzy historii.

Na pierwszych stronach mowa zazwyczaj o faktach politycznych lub gospodarczych, decydujących o sytuacji w kraju – czytelnik chce wszak wiedzieć, co go czeka w wymiarze globalnym. Na następnych kolumnach jednak, zależnie od charakteru tytułu, można odkryć prawdziwe pandemonium informacyjne. Są tu, rzecz jasna, reklamy. W międzywojniu reklamowano niemal wszystko, co było dostępne na rynku. Powróćmy na chwilę do przygody z cukrem: slogan reklamowy „cukier krzepi", jeden z najsłynniejszych w języku polskim, ukuty przez Melchiora Wańkowicza, powracał w większości zachęt do kupna tego produktu (Wańkowicz otrzymał za te dwa słowa honorarium w wysokości pięciu tysięcy złotych! Prezydent II RP miał wówczas pobory w wysokości trzech tysięcy). Warto dodać, że przeróżnie ilustrowanych, ot, choćby toporną szklanką herbaty na spodeczku, nie dość, że bez ucha, to jeszcze z łyżeczką w środku, co całe dekady później uchodziło za sztandarowy przykład sowietyzacji wzorów kultury osobistej oraz generalnego braku ogłady. Przedwojenna reklama prasowa zaprzeczała też późniejszym wyobrażeniem o kulturowych tabu w czasach naszych przodków. Obok reklam luksusowych amerykańskich limuzyn i wyrafinowanych kosmetyków pojawiały się wcale niezakamuflowane niejasnymi metaforami ogłoszenia punktów prowadzących sprzedaż wysyłkową prezerwatyw, zachwalające ich niezawodność, jak w legendarnym haśle z tego okresu: „Prędzej ci serce pęknie!".

Bezcennym skarbem dla współczesnych odkrywców były jednak anonse i doniesienia krajowe. Oto w lutym 1939 r. w krakowskim „IKC" czytamy: „Lat 25, wyższe studia, posada, ożeni się bogato, chcąc się usamodzielnić. Uroda i wiek obojętne". Czy dzisiaj stać jakiegoś młodzieńca na taką publiczną szczerość?

Jedna z warszawskich gazet informowała z kolei o incydencie z udziałem mieszkańca ul. Wroniej, który, choć płci męskiej, zwykł spacerować po Trakcie Królewskim w stroju kobiecym. Opisywanego wieczoru miał pecha: zaczepiły go trzy panny „lżejszego typu" i po krótkiej rozmowie obiły poważnie parasolkami, a następnie wrzuciły do Wisły. Przemoczony biedak znalazł w końcu schronienie w murach pobliskiego komisariatu. W kwietniu 1937 r. zdecydowanie konserwatywne wileńskie „Słowo" elektryzowało wiadomością o odkryciu w gminie Braszewicze dobrze zachowanego szkieletu mamuta. Z niejaką dumą redaktor odnotowywał, że to już drugi mamut odkopany w ostatnim czasie na Polesiu...

To oczywiście dość przypadkowo wybrane „rodzynki" z przedwojennych gazet. Dowodzą jednak, że wnikliwa lektura tego rodzaju materiałów mogłaby nie tylko dopomóc w odzyskiwaniu czasu utraconego, ale i skłoniłaby zapewne niejednego poszukiwacza do poważnej rewizji powszechnych dzisiaj wyobrażeń o treści życia i codziennych doświadczeniach intelektualnych Polaków w dwóch krótkich dekadach z takim trudem wywalczonej niepodległości.

Przy opracowaniu tekstu korzystałam ze źródeł wyżej przywołanych, a także „Rocznika Ministerstwa Skarbu 1927–1930", Warszawa 1931.

Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie