Legendarny Krak des Chevaliers – Zamek Jeźdźców, stara kurdyjska warownia – w dobie krucjat odegrał wyjątkową rolę. Obok Keraku moabijskiego i Krak de Montreal to warownia największa i pewnie najsłynniejsza. Co więcej, w przeciwieństwie do fortecy Renalda z Chatillon, którą uważano niegdyś za architektoniczne monstrum, Krak des Chevaliers przetrwał niemal niezniszczony, podczas gdy z zamku w Moabie zostały tylko podziemia i część murów. Nie wiem, co stoi za tym cudem przetrwania, pewnie jakość tej architektury i newralgiczne położenia zamczyska. Po smutnym dla chrześcijan finale krucjat zamek okazał się wyjątkowo użyteczny najpierw dla zwycięskich mameluków, a potem wszystkich ich następców.

Jechałem więc obejrzeć to zamczysko z wyjątkową ciekawością i się nie zawiodłem. Wielki korpus twierdzy stoi, jak stał przed wiekami – na górskim wybrzuszeniu, z odsłoniętą podwójną koroną murów, niemal nietkniętymi bastionami i zabudowaniami wewnętrznymi, które, choć używane przez muzułmanów od XIII wieku, pozostawiły trwały ślad wyznawców Chrystusa. Tylko gdzieniegdzie na tym kolosalnym pomniku historii widać było blizny powstałe wskutek dawnych walk, oblężeń i epizodów heroicznej obrony. Solidne mury, choć porośnięte tu i ówdzie trawą, wciąż opowiadały historię swoich twórców. Skąd to wspomnienie? Bo właśnie tam, w murach Krak des Chevaliers, może po raz pierwszy w życiu poczułem wcześniej abstrakcyjny ciężar historycznej obecności zakonów rycerskich. To, co zepsuli Filip Piękny w sprawie templariuszy, a Henryk Sienkiewicz na naszym narodowym podwórku w kwestii Krzyżaków, nagle eksplodowało z całą siłą w murach twierdzy joannitów. Jakąż zobaczyłem siłę, jaką potęgę, jaką strategiczną myśl. Krak do Chevaliers to był dowód nie tylko głębokiej wiary i wielkiej siły, ale również przemyślności i charakteru rycerzy zakonników. To pierwsze wrażenie tylko umocniło się wiele lat później w murach Rodos czy La Valletty.

Zakon, który stworzył te szańce chrześcijaństwa, w istocie musiał być kulturową i polityczną potęgą, które stoją u podstaw niemal tysiącletniej tradycji. I to kolejne – na miarę indywidualnego obserwatora – odkrycie. Fenomen nieprzerwanego, niemal tysiącletniego trwania w wymiarze instytucjonalnym. Ileż państw w tym czasie upadło. Ile reżimów przeminęło. Ile stylów w kulturze. Ile przeszło wojen, które dla współczesnych wydawały się nieskończone, a są ledwie epizodem w perspektywie dziejów Zakonu Maltańskiego. Początki w roku 1070, raptem 100 lat po inauguracji polskiej państwowości, jaką było przyjęcie chrztu przez księcia Mieszka. Niespełna pół wieku po koronacji na pierwszego króla Lachów księcia Bolesława. Za kolejne pół wieku będziemy świętować tysiąc lat dzieła szpitala. Jakież to historyczne przepaści. I jaka przemiana.

Niegdyś strażnicy chrześcijaństwa, dziś obrońcy jego przesłania w najbardziej nowoczesnych wymiarach. Świat stawia również przed nimi nowe, nieoczekiwane wyzwania, ale przecież to jedno najważniejsze dziedzictwo stworzonego przez Amalfilczyków szpitala św. Jana Chrzciciela – obowiązek opieki nad potrzebującymi, chorymi i ubogimi – wciąż pozostaje w centrum uwagi, wciąż jest to samo. Kawalerowie maltańscy są w wielu krajach świata. W Polsce od pierwszej połowy XII wieku. To wtedy czescy Przemyślidzi i rodzimi Piastowie dokonali pierwszych nadań. Także więc nad Wisłą to tradycja sięgająca niemal początków naszej państwowości. Jak każdej – trzeba jej strzec i ją chronić. Bo to przez nazwiska kawalerów, ich dokonania historyczne dzieło maltańskie stanowi wielką narodową pamiątkę. Kiedy patrzę na szaty, które noszą podczas uroczystości kościelnych, czuję osobistą i narodową dumę, bo przecież prócz tego, że ich rodowód ciągnie się od stawiania wyniosłych murów Krak des Chevaliers, są namacalnym dowodem naszej polskiej przynależności do tej schedy kulturowej. Dowodzą, że byliśmy jej częścią. Schedy rycerzy i idei Zachodu. Nie wolno o tym nigdy zapomnieć.