Hotel Albergo-Rifugio
Kolejne miejsce pobytu Mussoliniego zostało wybrane znakomicie. Wodnosamolot przerzucił dyktatora z Santa Maddalena do miejscowości Vigna del Valle nad jeziorem Bracciano, a stamtąd ambulansem przewieziono go do hotelu Albergo-Rifugio na terenie kurortu narciarskiego Campo Imperiale w masywie Gran Sasso. Hotel położony był na wysokości 2112 m. Duce zajmował luksusowy apartament nr 201. Ośrodek był oddalony od Rzymu o 120 km. Jedynym środkiem transportu, jakim można było się do niego dostać, była kolejka górska Fonte Ceretto. Jej dolna stacja znajdowała się w położonej dużo niżej w dolinie miejscowości Assergia na wysokości 1120 m.
Hotel obsadził 200-osobowy, dobrze uzbrojony oddział karabinierów. Głównego wejścia broniły ustawione tam stanowiska karabinów maszynowych. Obstawione były również wszystkie boczne wejścia do budynku. Łącznie wystawiono dziesięć posterunków przed hotelem i na terenie łąki, na której był położony. 50-osobowy silny oddział zajął i przygotował do obrony dolną stację kolejki. Desant z powietrza był na tej wysokości niemożliwy. Wszystko więc wskazywało na to, że atak z zaskoczenia jest niewykonalny, a cała pozycja nie do zdobycia. W razie szturmu na dolną stację wiadomość o tym natychmiast zostałaby przekazana do hotelu. Przy budynku czekały cztery muły, które w razie jakiejkolwiek awantury przy dolnej stacji miały wywieźć Mussoliniego wysoko w góry. W skrajnie niekorzystnej sytuacji, gdyby potencjalni atakujący zdobyli dolną stację i ruszyli na górę, mieliby do stoczenia kolejną potyczkę na górnej stacji. W najgorszym razie ochrona byłego dyktatora miała go zabić. W żadnym wypadku nie mógł się dostać w ręce Niemców. Sytuacja była pod kontrolą, a generał Cuelli miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
„Formalnie zakazuję takiego lądowania"
10 września Skorzeny i Radl jeszcze raz wsiadają do samolotu i lecą na lot rozpoznawczy nad Campo Imperiale. Po wylądowaniu Skorzeny nie ma wątpliwości. Jedyną formą ataku, która gwarantuje zaskoczenie, jest desant z powietrza. Jednak odpowiedzialny za przebieg i organizację całej akcji gen. Student i jego sztab nie mają złudzeń: desant spadochronowy nie ma szans. Na tej wysokości spadochrony opadają zbyt szybko, do tego lądowanie w górskim terenie jest niebezpieczne, a przede wszystkim niedokładne. To nie wchodzi w grę. Pozostają więc szybowce. Jednak jeszcze żadna armia świata nie przeprowadziła desantu szybowcowego w terenie górskim na takiej wysokości. Tu główne obawy budzą głazy i kamienie na lądowisku oraz mała przestrzeń do lądowania. Do tego teren jest bardzo stromy. Sztabowcy Studenta przewidują aż 80 proc. strat technicznych. „Formalnie zakazuję takiego lądowania" – zakończył spotkanie gen. Student. Jednak innego wyjścia nie było. Rozkaz Hitlera był jednoznaczny, a waga zadania ogromna. Generał w końcu się zgodził. Zadanie miał wykonać I Batalion 7. Pułku Strzelców Spadochronowych dowodzony przez majora Otto Morsa. Spadochroniarze i komandosi Skorzenego mieli lądować na Gran Sasso 12 września o godz. 11.
W desancie miało wziąć udział 12 szybowców DFS-230. Każdy zabierał dziewięciu ludzi i pilota. Działaniami z powietrza dowodzili Otto Skorzeny i porucznik Georg von Berlepsch. Mieli do dyspozycji 108 ludzi (w tym 18 komandosów z „Friedenthal" tworzących grupę szturmową) oraz broń ciężką: dwa ciężkie karabiny maszynowe, dwa średnie moździerze i dwa działa bezodrzutowe. Za zajęcie dolnej stacji kolejki i niewielkiego lotniska Aquila odpowiadał major Otto-Herald Mors. Do jego zadań należało także zerwanie łączności. Dysponował pozostałą częścią swojego batalionu spadochroniarzy. Uczestnicy akcji byli wyposażeni w karabiny automatyczne FG 42. Była to broń opracowana specjalnie na potrzeby wojsk powietrznodesantowych. Na Gran Sasso została użyta po raz pierwszy.
Warunkiem powodzenia całej akcji było zaskoczenie. Skorzeny przeanalizował atak na belgijską twierdzę Eben Emael przeprowadzony w maju 1940 r. Tam między lądowaniem spadochroniarzy na kopułach twierdzy a otwarciem ognia przez Belgów minęły trzy minuty. Teraz jego oddział będzie potrzebował ok. czterech minut na dotarcie do Mussoliniego. Szybowce Skorzenego i jego ludzi miały lądować jako numery 3 i 4 (jako 1 i 2 zaplanowano lądowanie spadochroniarzy von Berlepscha, aby zająć stanowiska i zapewnić im osłonę).
Skorzeny miał jeszcze jednego asa w rękawie. W dniu desantu jego ludzie zmusili do udziału w operacji proniemieckiego generała policji Fernando Sorettiego. Jego udział miał zapobiec rozlewowi krwi, a przynajmniej zdezorientować Włochów w pierwszych chwilach ataku. Równie istotna była synchronizacja szturmu na terenie kurortu z działaniami majora Morsa. Jego atak na dolną stację kolejki musiał nastąpić dokładnie w tym samym momencie, w którym rozpoczną się działania na górze.