Roman Wilhelmi. Utracjusz i perfekcjonista

Był jednym z najlepszych aktorów swojego pokolenia. Co prawda niektórzy koledzy po fachu nie przepadali za nim, ale wszyscy zgodnie przyznawali, że choć na co dzień pił i hulał, bywał konfliktowy i impulsywny, to z niebywałą pasją podchodził do pracy na scenie i przed kamerą.

Publikacja: 16.04.2020 21:00

Kadr z serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” (1980 r.)

Kadr z serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” (1980 r.)

Foto: inplus/east news

Znamienne, że ostatnią rolą telewizyjną, jaką zagrał Roman Wilhelmi, była tytułowa postać ze sztuki Eugene'a Ionesco „Król umiera, czyli ceremonie". Ten spektakl TV w reżyserii Józefa Czerneckiego po raz pierwszy pokazano 21 lutego 1991 r., a aktorowi na scenie towarzyszyli: Henryk Machalica, Barbara Brylska, Magdalena Zawadzka i Ryszarda Hanin. Oto gdy król Bérenger słyszy, że wkrótce umrze, lekceważy tę wiadomość. Wydaje mu się wręcz, że samą siłą woli może odsunąć ten moment w odległą przyszłość. Ale śmierć nadejdzie szybko...

Jeszcze tego samego roku Wilhelmi trafił do szpitala – lekarze zdiagnozowali nieuleczalnego raka wątroby. Aktor nie przyjmował tego do wiadomości, nie chciał uwierzyć, że w wieku 55 lat jest śmiertelnie chory. W książce Marcina Rychcika „Roman Wilhelmi. Biografia" (Axis Mundi 2015) Henryk Talar tak wspominał ich ostatnie spotkanie: „Roman, jak zwykle dobrze usposobiony, przywitał mnie w swoim stylu: »Heniuś, popatrz – Romuś ma zapisany kalendarz na najbliższe dwa lata. A ty? Pokaż swój!«. Nie chwalił się, raczej umacniał psychicznie. Opowiadał o propozycjach, które otrzymał, o rolach, które czekają na niego. I im dłużej mówił, tym bardziej cichł mu głos. Walczył o siebie, wierzył, że wyzdrowieje, ale też dopuszczał myśl, że może być inaczej. Dopiero wtedy w szpitalu zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo bił się o siebie i jak się eksploatował. Do tej pory traktował życie, jakby nigdy nie miało się skończyć. Otwarty kalendarzyk i jego słowa znaczyły, że jeszcze walczy, upewnia się, że to jeszcze nie koniec i daje sobie jeszcze jedną szansę. (...) Następnego dnia rano Romek nie żył". Był 3 listopada 1991 r.

Chłopak z Poznania

Miał na koncie blisko 170 ról w teatrze, kinie i telewizji. I w każdą z granych przez siebie postaci angażował się bez reszty. Nie potrzebował przy tym naukowych interpretacji literackich pierwowzorów czy wiedzy o autorze, za to zawsze domagał się szczegółowych wskazówek od reżysera, jak ma budować swoją postać. Przez całą zawodową karierę brakowało mu pewności siebie, nieustannie dążył do perfekcji, często na scenie „szarżował", a i tak zarówno w kinie, jak i teatrze przesłaniał sobą innych aktorów – nieustannie z nimi konkurował. Kazimierz Kutz tak go wspominał: „Wiedział, że i tak będzie lepszy, gdy postać zaleje swoją lawą, wypełni swoim temperamentem, swoją radością grania. Był zjawiskiem wyjątkowym". Z kolei aktorka Barbara Wrzesińska w książce Rychcika tak go portretuje: „Na zawsze pozostał łatwowierny, naiwny i próżny – jak dziecko. Nawet gdy mocował się ze sobą, ulegał słabościom, »szedł w Polskę« – było to zawsze bezbronne i dziecinne. Diabeł i anioł w nim mieszkali".

Już od najmłodszych lat trudno go było okiełznać. Urodził się 6 czerwca 1936 r. w Poznaniu, w mieszczańskiej, katolickiej rodzinie bez tradycji aktorskich, jako najstarszy z trzech synów Zdzisława i Stefanii Wilhelmich. Role w rodzinie były jasno określone: „Matka była głównodowodzącą, a ojciec – zaopatrzeniowcem. Ona była postacią dominującą, ale jednocześnie manifestowała przed nami, że najważniejszą osobą w rodzinie jest ojciec, bo to on zarabia na nasze utrzymanie. (...) Była surowa, konsekwentna i sprawiedliwa. Nie mówiła tego, ale czuło się, że nas ogromnie kocha. Była kobieca, zawsze zadbana i elegancka. Była też zaborcza, żądająca respektu (...) jednak ona była mi najbliższa". W przyszłości druga żona aktora Marika Kollar-Wilhelmi tak podsumuje jego uwielbienie dla matki: „Myślę, że Roman sporo po niej odziedziczył: nieprawdopodobną witalność, niezmierną i egzaltowaną radość życia, nieustanny niepokój, skłonność do ekscytacji, żar w spojrzeniu".

„Czekając na Godota” w warszawskim Teatrze Ateneum (1971 r.). Od lewej: Wiesław Michnikowski, Roman

„Czekając na Godota” w warszawskim Teatrze Ateneum (1971 r.). Od lewej: Wiesław Michnikowski, Roman Wilhelmi i Zbigniew Zapasiewicz

NAC

Ojciec ciągle był w pracy, na służbowych wyjazdach, oczekiwał więc od Romka dojrzałości i odpowiedzialności. A on okazał się najbardziej krnąbrnym z synów. Po kolejnych szkolnych awanturach rodzice przenieśli go do podstawówki prowadzonej przez salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim. Miał tam nauczyć się dyscypliny, a okazało się, że złapał scenicznego bakcyla. Po latach Wilhelmi wspominał: „W Aleksandrowie zetknąłem się ze szkolnym zespołem artystycznym. W jednej z kapliczek w kościele zrobiono scenę. Ksiądz Siuda, który wspaniale śpiewał, a za palenie papierosów golił nam głowy na glanc, potrzebował małego, lekkiego, łysego Chrystusika. Wsadzili mnie do kosza, nic nie kłamię, i przenieśli mnie z jednej kulisy w drugą. Ja pamiętam do tej pory szmer tamtej publiczności (...). Od chwili, kiedy usłyszałem ten szmer, wiedziałem już, kim chcę być". I dopiął swego, mimo przeciętnych warunków fizycznych, bez wcześniejszego przygotowania. W 1954 r. dostał się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Ponoć profesor Aleksander Zelwerowicz powiedział o nim, że „to największy talent aktorski, jaki objawił się po wojnie". Komisja nie dopatrzyła się nawet, że po wypadku miał problem z jedną ręką: „Długo nie mógł wyprostować łokcia, wewnątrz miał wmontowaną metalową sztabę. Później perfekcyjnie operował chorą ręką, dla niepoznaki ogrywał ją na wiele sposobów" – wspominał jego najmłodszy brat Adam Wilhelmi.

Z Ateneum do czołgu

Gdy w 1958 r. ukończył PWST, wcale nie chciał zostać w stolicy. Planował wyjazd do Gdańska, do teatru prowadzonego wówczas przez Zygmunta Hübnera. Ale wtedy dyrektorem warszawskiego Ateneum został Aleksander Bardini i właściwie wymusił na Wilhelmim dołączenie do zespołu. Aktor nie miał gdzie mieszkać, pomieszkiwał więc kątem w pokoiku nad sceną – w teatralnej maszynowni – zresztą nie sam: w tajemnicy przed rodziną ożenił się z piękną studentką dziennikarstwa Danutą. Małżeństwo przetrwało dziewięć lat. Pierwsza żona tak zapamiętała Wilhelmiego: „Był partnerem zabawnym i czułym, a jednocześnie zupełnie nieodpowiedzialnym". A ich pożycie małżeńskie nie należało do najłatwiejszych: „W teatrze, gdzie w dalszym ciągu mieszkaliśmy, nie było oczywiście żadnej kuchni. Wrzątek na herbatę nosiło się z portierni, cztery piętra niżej. Jadało się więc w stołówkach na mieście, a wieczorem po spektaklu szło się zwykle całą gromadą na kolację do Spatifu. (...) Przy stolikach kwitło bujne życie towarzyskie. (...) Te wieczorne eskapady kończyły się zwykle późną nocą" – wspominała po latach Danuta Wilhelmi-Machalica.

NAC, Edward Hartwig

Roman Wilhelmi jedynie w pracę naprawdę się angażował. Choć sam przyznawał, że przez pierwsze lata w Ateneum nie otrzymywał ważnych ról: „Przez siedem lat nie miałem na co zaprosić matki i ojca do teatru". Bardini przydzielał mu kolejne epizody, długo więc musiał czekać na entuzjastyczne recenzje krytyków teatralnych. Zanim te jednak przyszły, zyskał popularność dzięki serialowi telewizyjnemu.

„Czterej pancerni i pies" z 1966 r., w reżyserii Konrada Nałęckiego, to punkt zwrotny w karierze Wilhelmiego. Aktor co prawda grywał już epizody w filmach (nawet w ekranizacji „Krzyżaków") czy spektaklach telewizyjnych (np. „Skąpiec" z 1965 r.), ale dopiero rola porucznika Olgierda Jarosza uczyniła go rozpoznawalnym. Sam Wilhelmi niespecjalnie ją cenił: „Stałem się popularny, zna mnie każde dziecko w tym kraju. Tyle że niezupełnie o to mi chodziło. (...) Przyjąłem ją, bo rozpierała mnie energia, bo było to coś nowego po latach drugoplanowych ról w teatrze. Zabawa w wojsko z dala od domu i z dala od codzienności. (...) Potem, gdy minęła największa fala zainteresowania, znalazł się organizator, facet o smutnym spojrzeniu, z którym jeździłem po kraju na tak zwane spotkania z fanami Pancernych. A po spotkaniu zazwyczaj wóda płynęła strumieniami".

W serialu „Alternatywy 4” Stanisław Bareja zgromadził najlepszych aktorów. Wilhelmi im przewodził

W serialu „Alternatywy 4” Stanisław Bareja zgromadził najlepszych aktorów. Wilhelmi im przewodził

inplus/east news

W kolejnych latach pojawiał się głównie w serialach dla młodzieży: „Do przerwy 0:1" (1969 r.), „Wakacje z duchami" (1970 r.), „Stawiam na Tolka Banana" (1973 r.). Za to w teatrze wreszcie dostawał ciekawe propozycje. W książce Rychcika przeczytamy, że „w roku 1971 otrzymał niewielką rólkę Fiedki – katorżnika w »Biesach« Dostojewskiego, w inscenizacji dyrektora Warmińskiego, ale już rola Pozza w »Czekając na Godota« Becketta w reżyserii Prusa i przede wszystkim wspaniała rola prokuratora Roberta Scurvy'ego w »Szewcach« Witkacego tego samego reżysera wpisują się w poczet postaci, które Wilhelmi świadomie na nowo wykreował. Odtąd stanie się to znakiem rozpoznawczym aktora, który unikać będzie łatwych interpretacji i jednoznacznych postaw swoich bohaterów".

W tym czasie występował także w popularnych czwartkowych teatrach TV, tzw. Kobrach – zawierających w sobie wątek sensacyjny lub kryminalny – w których zwykle grał zbrodniarzy, oszustów, nieokrzesanych brutali. Predysponowały go do tego choleryczne usposobienie i pełne ekspresji aktorstwo, ale też chrapliwy głos, przenikliwe spojrzenie i kpiąco-ironiczny uśmiech. Nie dziwi więc, że w podobnych rolach obsadzali go reżyserzy filmowi, by wspomnieć tylko „Dzieje grzechu" czy „Zaklęte rewiry".

Zanim został Dyzmą

Zanim w 1980 r. przyjął tytułową rolę w „Karierze Nikodema Dyzmy", w jego życiu zawodowym i prywatnym wiele się działo. Pod koniec lat 60., podczas kręcenia filmu na Węgrzech, zawrócił w głowie Marice Kollar, tamtejszej tłumaczce. Piękna i wykształcona kobieta porzuciła dla niego pracę i własne środowisko, przyjechała za nim do Warszawy. Pobrali się, wkrótce urodził się syn Rafał. Początkowo Wilhelmi nawet starał się odgrywać rolę przykładnego ojca, ale z czasem „coraz mniej przebywał w domu, namnożyły mu się wieczorowe zajęcia towarzyskie" – tak subtelnie o hulaszczym trybie życia męża po latach wypowiedziała się Marika Kollar-Wilhelmi. Rozwiedli się w 1976 r., ale ponieważ były mąż „zapominał" o alimentach na dziecko, tuż przed stanem wojennym Marika sprzedała mieszkanie i w tajemnicy przed Wilhelmim wyjechała z synem do Austrii (dziś pan Rafał jest tłumaczem).

Od połowy lat 70. Roman Wilhelmi był aktorem bardzo zajętym, nieustannie grał w teatrze lub kręcił kolejne filmy. To był też czas rosnącej fascynacji aktora stylem gry „według recepty słynnego Actor's Studio w Nowym Jorku: nie grał, lecz żył rolą". Wzorował się na aktorstwie Marlona Brando, zwłaszcza na teatralnej scenie. Jego współpraca z Januszem Majewskim przy spektaklu telewizyjnym „Upiór w kuchni" zapewniła mu udział w „Zaklętych rewirach" (1975 r.) tegoż reżysera. Rola brutala Fornalskiego okazała się jedną z najważniejszych w dorobku filmowym Wilhelmiego, przyniosła mu zresztą zasłużoną nagrodę dla najlepszego aktora na 2. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku. Dwa lata później zagrał raz jeszcze u Majewskiego – inżyniera Zarębę w filmie „Sprawa Gorgonowej". Ale to kolejny rok ugruntował jego status aktora wybitnego.

Odniósł sukces na scenie – tyle że nie w Teatrze Ateneum. Został „wypożyczony" przez Zygmunta Hübnera do warszawskiego Powszechnego do roli Randle'a McMurphy'ego w sztuce Dale'a Wassermana „Lot nad kukułczym gniazdem", napisanej na podstawie powieści Kena Keseya pod tym samym tytułem. Zastąpił Wojciecha Pszoniaka, który wyjechał robić karierę we Francji. „Wilhelmi był wprost sensacyjny. Nie grał awanturnika, dziwkarza i szulera, na przekór wszystkiemu walczącego o ochronę osobowości i godności ludzkiej. On nim był! Sceniczna adaptacja powieści Keseya rozgrywa się wprawdzie w szpitalu dla umysłowo chorych, ale to tylko kostium, z którego wyzierają obawy, lęki, obsesje i oskarżenia współczesnego świata". W tym samym roku dołączył do obsady filmu Andrzeja Wajdy. Co prawda w „Bez znieczulenia" – jednym z dzieł zaliczanych do nurtu tzw. kina moralnego niepokoju – najważniejszą postacią był Jerzy Michałowski grany przez Zbigniewa Zapasiewicza, ale Wilhelmi udanie zaznaczył swą obecność na ekranie. Wszystkie te role okazały się jedynie drogą ku niezapomnianej kreacji aktorskiej.

Od Dyzmy do Anioła

Tę szansę otrzymał od reżysera Jana Rybkowskiego, który tak wspominał powstawanie „Kariery Nikodema Dyzmy: „Kiedy TV zaproponowała mi zrobienie tego serialu, pomyślałem, że zrealizuję go tylko z Wilhelmim. O innym wykonawcy nie chciałem nawet słyszeć, nie podjąłbym się tego zadania. Wilhelmi przybył na zdjęcia z wielkim bukietem kwiatów i... dał mi kosza. Odmawiał pół godziny, z każdą chwilą coraz bardziej angażując się w tę odmowę. W to wystąpienie włożył cały swój kunszt. To był popis sztuki aktorskiej! Im bardziej zacietrzewiał się w swoim uporze, tym bardziej ja upewniałem się, że to jest rola właśnie dla niego. Uparłem się, postanowiłem zaczekać z rozpoczęciem realizacji, aż będzie miał więcej czasu. Nadał temu filmowi pewien ton, który podchwycili pozostali wykonawcy".

Marcin Rychcik w swojej książce tak pisze o tej roli: „Prawdziwa aktorska perła! Nie tylko w dossier artystycznym Romana Wilhelmiego, ale w historii polskiego filmu w ogóle. To aktor nadał tej postaci właściwy, wciąż aktualny wymiar. Bo Nikodem Dyzma, stworzony przez Dołęgę-Mostowicza, w interpretacji tego aktora to nie jest tylko prostak i głupiec, ale przebiegły cwaniak, świadomie dążący do celu. Umiejętnie wykorzystuje ludzkie słabości i w sposób bezwzględny niszczy tych, którzy mu przeszkadzają. Kochają go kobiety, podziwiają mężczyźni. Uwielbiają ci, z którymi robi interesy. Zasługą Wilhelmiego jest także to, że zagrał Dyzmę w sposób współczesny. Ten prymityw miał poczucie humoru, był czułym, zauroczonym kochankiem. Ulubioną partnerką Wilhelmiego w kinie i w teatrze była niezmiennie Grażyna Barszczewska". Serial należy dziś do klasyki produkcji telewizyjnej, wystąpiła w nim plejada najlepszych ówczesnych aktorów, tworząc złożone i barwne postacie. „Kariera Nikodema Dyzmy", wielokrotnie wznawiana w TV, niezmiennie i zasłużenie cieszy się powodzeniem i uznaniem widzów.

W 1980 r. Wilhelmi zagrał główną rolę w filmie Tomasza Zygadły „Ćma". Partnerował mu m.in. Jerzy Trela, który pierwotnie miał dostać rolę redaktora Jana, a Wilhelmi jego przyjaciela. Ostatecznie stało się odwrotnie. Sam Trela przyznał, że „To była rola stworzona dla Wilhelmiego. Był w nią zaangażowany do samego końca. Żył tą postacią także poza planem, nie odstępował jej nawet na krok. Gdybym miał wymienić dwie cechy, które charakteryzowały tego człowieka, to byłyby to: pasja i ambicja. Jeśliby szukać analogii z innymi postaciami ze sceny i filmu, to zawsze kojarzył mi się ze Zbyszkiem Cybulskim i Jamesem Deanem. To był ten sam rodowód. Romek to był równy gość, z wielkim poczuciem humoru". Za rolę Jana w „Ćmie" Wilhelmi dostał nagrodę dla najlepszego aktora na 7. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku. To był kolejny zawodowy sukces.

Niestety, nocne libacje i kolejne romanse doprowadziły do rozpadu drugiego małżeństwa i utraty kontaktu z synem. W teatrze też różnie bywało – w 1983 r. samotnie świętował 25-lecie pracy w Ateneum. Maciej Domański, który wtedy był kierownikiem literackim owej sceny, tak zapamiętał Wilhelmiego tego dnia: „wszedłem do teatru i spotkałem go na schodach wiodących na widownię i scenę. Siedział z ciastkiem w dłoni, obok stała zapalona świeczka. (...) Zrobiło mi się przykro, ponieważ należało dla niego zrobić coś w teatrze, choćby po wieczornym przedstawieniu. Zasłużył na to".

W 1983 r. zagrał w jeszcze jednym ważnym serialu – choć ze względu na cenzurę „Alternatywy 4" (i to w okrojonej wersji) po raz pierwszy wyemitowano pod koniec 1986 r. Całość – wyreżyserowana przez Stanisława Bareję – opierała się na pomyśle, by anachronizmy i absurdy PRL ukazać na podstawie życia mieszkańców jednego bloku na warszawskim Ursynowie. Co prawda, krytycy filmowi utyskiwali na konstrukcję fabuły, która zbudowana została z miniscenek, niemal kabaretowych skeczy. Ale widzowie byli zachwyceni i w lot łapali wszelkie aluzje. W serialu wystąpili najlepsi ówcześni aktorzy, tworząc barwne i różnorodne typy ludzkie. Wilhelmi w „Alternatywach" zagrał Stanisława Anioła, kierownika Wydziału Kultury KP PZPR w Pułtusku, który zostaje zdegradowany do roli gospodarza domu na powstającym dopiero ursynowskim osiedlu. „Dewizą Anioła jest podporządkowanie sobie mieszkańców. Snuje między nimi intrygi, zarzuca na nich splątaną siatkę pomówień, kłamstw i obelg. Zastrasza opornych, nagradza informatorów i donosicieli. Werbunek kończy się charakterystycznym: »No to co, rozumiemy się?«. Gospodarz domu rozzuchwala się, nadyma poczuciem swojej władzy i bezkarności. (...) I co najciekawsze, po swojej klęsce zostaje powołany na znacznie wyższe stanowisko gospodarza osiedla. Korzystając z bogatego doświadczenia zawodowego, abstrakcyjnego poczucia humoru i autoironii, [aktor] stworzył pyszną postać, esencję władzy ludowej" – słusznie zauważa Marcin Rychcik w swej książce.

Nie sposób wymienić wszystkich tytułów filmów czy sztuk teatralnych, które okazały się znaczące w dorobku Romana Wilhelmiego i żyją nadal w świadomości widzów, choć jego samego nie ma wśród nas już ponad 28 lat. Był niepowtarzalny jako Nikodem Dyzma czy Stanisław Anioł, ja chcę go jednak pamiętać z wybitnej roli Jerzego Fryderyka Haendla w „Kolacji na cztery ręce" (premiera w Teatrze TV: 31 grudnia 1990 r.), gdzie stworzył świetny aktorski duet z Januszem Gajosem jako Janem Sebastianem Bachem. Jakby wiedział, że w granej przez siebie postaci Haendla odbija się on sam.

Cytaty, o ile nie zostały oznaczone inaczej, pochodzą z książki Marcina Rychcika „Roman Wilhelmi. Biografia" (Axis Mundi 2015).

Znamienne, że ostatnią rolą telewizyjną, jaką zagrał Roman Wilhelmi, była tytułowa postać ze sztuki Eugene'a Ionesco „Król umiera, czyli ceremonie". Ten spektakl TV w reżyserii Józefa Czerneckiego po raz pierwszy pokazano 21 lutego 1991 r., a aktorowi na scenie towarzyszyli: Henryk Machalica, Barbara Brylska, Magdalena Zawadzka i Ryszarda Hanin. Oto gdy król Bérenger słyszy, że wkrótce umrze, lekceważy tę wiadomość. Wydaje mu się wręcz, że samą siłą woli może odsunąć ten moment w odległą przyszłość. Ale śmierć nadejdzie szybko...

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie