Kto chciał wysadzić w powietrze Gomułkę i Chruszczowa?

Pierwsi sekretarze PZPR, podobnie jak ich sowieccy mocodawcy, stale musieli się mieć na baczności i otaczać kordonem ochroniarzy.

Aktualizacja: 01.04.2017 18:26 Publikacja: 30.03.2017 15:27

Ulica Krakowska w Zagórzu (dziś dzielnica Sosnowca). Miejsce zamachu na Władysława Gomułkę, dokonane

Ulica Krakowska w Zagórzu (dziś dzielnica Sosnowca). Miejsce zamachu na Władysława Gomułkę, dokonanego przez Stanisława Jarosa 3 grudnia 1961 r.

Foto: IPN

Zza zakrętu ulicy Krakowskiej w Zagórzu wyłania się powoli kawalkada pojazdów. Otwiera ją wóz transmisyjny Polskiego Radia, tuż za nim toczą się trzy czarne limuzyny. Ulica, którą poruszają się pojazdy, jest odświętnie udekorowana – mroźny wiatr szarpie chorągiewkami i nadyma propagandowe transparenty, których czerwień mocno kontrastuje z bielą świeżego śniegu. Okazja jest szczególna: w przeddzień górniczej Barbórki 1961 r. zaplanowano w mieście oficjalny rozruch nowo wybudowanej kopalni Porąbka. Z tej okazji miasto odwiedził z gospodarską wizytą Władysław Gomułka. Rankiem I sekretarz PZPR zajrzał do kopalni i zwiedził wybudowane obiekty, teraz przyszła pora na tzw. część oficjalną – wręczenie orderów zasłużonym budowniczym i górnikom. Wzdłuż trasy przejazdu stoi spory tłumek mieszkańców Zagórza. Jedni przyszli tu z ciekawości, inni – bo im kazano. Niezależnie od motywacji wszyscy są raczej zadowoleni z przyjazdu Gomułki, ponieważ z tej okazji miejscowe władze naprawiły w końcu uliczne oświetlenie.

Kiedy kawalkada pojazdów mija posesję nr 47, następuje silny wybuch. W okolicznych domach pękają szyby, wokoło lecą odłamki. Część osób rzuca się w panice do ucieczki, a lekko uszkodzone pojazdy rządowe szybko oddalają się z miejsca eksplozji. Ktoś głośno woła o karetkę – bomba ukryta we wkopanym w ziemię przydrożnym słupku raniła 13-letnią Lidię Krętuś, która przyglądała się z okna budynku przejazdowi samochodów, oraz przechodzącego ulicą górnika Jana Bryla. To oczywiście ofiary przypadkowe, głównym celem zamachowca był bowiem Władysław Gomułka. I sekretarza partii nie ma jednak w żadnej z limuzyn. Jego ochroniarze wykazali się czujnością i wyekspediowali go do Katowic innym samochodem.

Być może zdawali sobie sprawę, że w Zagórzu Gomułka nie może czuć się bezpiecznie. Wybuch na ulicy Krakowskiej to już drugi w tym mieście zamach na życie I sekretarza na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Do poprzedniego doszło 15 lipca 1959 r. Wtedy bomba wybuchła ledwie kilkaset metrów dalej. Ani świadkowie, ani bezpieka, która z miejsca przystąpiła do szukania winnych zamachu, nie ma wątpliwości – za oba zdarzenia odpowiada ta sama osoba. Tajemniczy bombiarz z Zagórza staje się wrogiem numer jeden Polski Ludowej.

Bomba dla Nikity

Podczas pierwszego zamachu w lipcu 1959 r. eksplodował ładunek umieszczony w koronie drzewa. Rozerwał je na strzępy, zasypując jezdnię kawałkami połamanych konarów oraz szyb z okolicznych okien. Ładunek był słabszy niż ten podłożony dwa lata później, ale efekt wybuchu mógł być bardziej brzemienny w skutki. Celem zamachu był bowiem nie tylko Władysław Gomułka, ale również towarzyszący mu przywódca ZSRR Nikita Chruszczow – gość honorowy obchodów 15-lecia PRL. Plan jego wizyty był bardzo napięty. Nierealność założeń spowodowała, że Chruszczow do kolejnych miejsc przybywał coraz bardziej spóźniony. Na ulicy Armii Czerwonej (dziś Braci Mieroszewskich) w Zagórzu pojawił się z niemal dwugodzinnym opóźnieniem. Być może fakt ten uratował mu życie.

Trasa przejazdu Gomułki i Chruszczowa była gęsto obstawiona tajniakami. Tuż po eksplozji część z nich z miejsca przyłączyła się do poszukiwań, które miały doprowadzić do odnalezienia sprawcy zamachu, pozostali zaś rzucili się do usuwania jego skutków. Kiedy w końcu sowiecki gensek dotarł na miejsce, po wybuchu nie było już śladu. Najprawdopodobniej Chruszczow nigdy nie dowiedział się o tej próbie zamachu, podobnie jak społeczeństwo polskie. Władze zarządziły bowiem całkowitą blokadę informacji na ten temat.

Adam Dziuba, historyk z katowickiego IPN, który badał tę sprawę, uważa, że milicja i UB zachowały się wtedy bardzo nieprofesjonalnie. Tuż po wybuchu nie zabezpieczono większości śladów. W zasadzie jedyny materiał dowodowy stanowił drut znaleziony tuż przy poszarpanym eksplozją drzewie i resztki ręcznego zegarka, który według śledczych miał świadczyć o tym, że ładunek wybuchowy odpalono zdalnie. Ślepym zaułkiem okazało się zatrzymanie i oskarżenie o organizację zamachu członków rodziny Rokickich. Początkowo wszystkie elementy śledczej układanki łączyły się w sensowną całość – Halina Rokicka uciekła na widok patrolu milicji przeczesującego okolicę, jej ojciec Stanisław, stolarz z kopalni Mortimer, przygotowywał kwietną dekorację budynków na trasie przejazdu, a jej wujek Zbigniew Szymczyk był skazany prawomocnym wyrokiem za działalność w nielegalnej organizacji młodzieżowej. Koronnym dowodem wskazującym na winę Rokickich miał być drut znaleziony podczas rewizji w ich mieszkaniu. Nikt nie chciał dać wiary zapewnieniom podejrzanych, że służy on wyłącznie do wieszania bielizny. Trop ten okazał się jednak fałszywy (okazało się, że Rokicka uciekła z miejsca zamachu tylko dlatego, że przestraszyła się milicyjnego psa) i ostatecznie po trzech tygodniach całą trójkę trzeba było wypuścić do domu.

23 lipca Służba Bezpieczeństwa powołała 12-osobową grupę operacyjno-śledczą, która zaczęła sprawdzać inne tropy. W ramach sprawy o kryptonimie „Ukryty" rozpoznaniem operacyjnym objęto w sumie 6380 osób, czyli prawie wszystkich dorosłych mieszkańców Zagórza. Aż 406 spośród nich poddano ścisłej inwigilacji. Notowano każde wypowiedziane przez nich słowo, podsłuchiwano, nagrywano, filmowano. Intensywnie pracował także dział odpowiedzialny za perlustrację. Sprawdzono ponad 286 tys. listów, ale najbardziej obiecujący ślad okazał się prośbą o potajemną schadzkę od pewnej nastolatki. Ostatecznie po trwającym wiele miesięcy śledztwie władze musiały przyznać się do porażki. 27 lutego 1961 r. postępowanie zostało umorzone. Sprawcy nie wykryto.

Mściciel z Zagórza

Niespodziewanie kilka miesięcy później zamachowiec zaatakował po raz drugi i zarzucone śledztwo ponownie stało się priorytetowe. Tym razem działania milicji i służby bezpieczeństwa były bardziej przemyślane. Kierował nimi osobiście komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej w Katowicach płk Franciszek Szlachcic. Był on co prawda współodpowiedzialny za zaniedbania i fiasko pierwszego śledztwa, ale miał wpływowych znajomych w aparacie władzy i akurat jego głowa wtedy nie poleciała. Nikt nie mógł mu jednak zagwarantować, że ponowne niepowodzenie nie skończy się dymisją, dlatego wziął się do pracy energiczniej niż za pierwszym razem. Przede wszystkim zorganizował bezpieczną ewakuację Gomułki z Zagórza, następnie powołał grupę operacyjną mającą za zadanie rozwikłać sprawę wybuchu (nadano jej kryptonim „Antena").

Tym razem bardzo dokładnie przeszukano miejsce eksplozji, co od razu dało lepsze niż w 1959 r. wyniki: znaleziono kilkadziesiąt odłamków, kawałki ceramiki, przewody prowadzące od miny do napowietrznej linii energetycznej (część kabli instalacji zapłonowej odkryto pod ziemią), fragmenty zapalnika oraz kawałki drewna, betonu i papieru, wydobyte z leja. Na tej podstawie kilka komisji biegłych zaczęło odtwarzać konstrukcję „samodziałowej miny odłamkowej" – jak fachowo nazwano bombę zdetonowaną w Zagórzu – oraz instalacji służącej do jej odpalenia. Jak się później okazało, miało to istotne znaczenie dla rozwiązania zagadki.

Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że w tamtym okresie wykrywalność pospolitych przestępstw w okolicach Sosnowca znacznie spadła, ponieważ bardzo poważne siły zaangażowano wyłącznie w śledztwo i poszukiwania zamachowca. „Ponad 40 funkcjonariuszy pionów operacyjnych SB – zorganizowanych w czterech ekipach – pracowało w samym Zagórzu oraz w okolicznych kopalniach „Mortimer" i „Porąbka". Informacji pracownikom grupy operacyjnej dostarczało ok. 220 konfidentów. Wsparcia udzieliły też powołane ad hoc dwie kolejne ekipy (ogółem 50 osób), działające w pobliskich miejscowościach: Klimontowie i Kazimierzu. Pomagali im milicjanci ze Służby Kryminalnej i jednostek terenowych, których zadaniem było dokonanie rozpoznania wśród elementu przestępczego z Zagłębia Dąbrowskiego" – wylicza Adam Dziuba w tekście poświęconym tamtym wydarzeniom. W Zagórzu i okolicy wytypowano 436 osób dysponujących wiedzą niezbędną do skonstruowania bomby i poddano je inwigilacji. Niebawem rozpoczęły się pierwsze zatrzymania.

Kluczowa dla wykrycia sprawcy okazała się masowa rewizja, jaką przeprowadzono w domach 70 najbardziej podejrzanych osób. Milicjanci otrzymali bardzo dokładne wytyczne, czego mają szukać. Na liście znalazły się podejrzane przewody, rury ceramiczne, przekaźniki, ale najważniejsze było dyskretne odnalezienie kleszczy oraz nożyc i pobranie ich odcisków w miękkim metalu. Dlaczego właśnie te narzędzia były tak istotne? Specjaliści na podstawie materiałów zebranych na miejscu zamachu zauważyli, że kabel stanowiący część instalacji zapłonowej zakończony jest charakterystycznym haczykiem domowej produkcji, wyciętym z blachy zwykłymi nożycami i zaciśniętym kombinerkami lub szczypcami. Biegli byli przekonani, że narzędzia te będzie można jednoznacznie zidentyfikować po ich odnalezieniu. W ostatniej chwili do grupy osób poddanych rewizji dołączono Stanisława Jarosa. Szybko wyszło na jaw, że to właśnie ten bezrobotny elektryk z Zagórza stoi za zamachami na Chruszczowa i Gomułkę. Pogrążyły go przede wszystkim wyniki badań laboratoryjnych odcisków narzędzi znalezionych w jego mieszkaniu podczas  rewizji.

Jaros okazał się dla esbecji twardym orzechem do zgryzienia. Od początku szedł w zaparte. Szybko zapadła decyzja: działamy dwutorowo – poddajemy zatrzymanego tzw. konwejerowi, czyli wielodniowym, długotrwałym przesłuchaniom, a jednocześnie umieszczamy w jego celi konfidenta. Ten swoje zadanie wykonał wzorcowo, racząc towarzysza z celi długimi opowieściami o bohaterach, którzy podejmując walkę z pobudek ideowych, starali się do swych racji przekonać przesłuchujących ich policjantów. Konwejer i namowy konfidenta ostatecznie złamały Jarosa. Przyznał się nie tylko do dwóch zamachów, ale również do kilku aktów sabotażu dokonanych w latach 1952–1953 (w dniu śmierci Stalina wysadził w powietrze transformator w kopalni Stalin, zniszczył także koparkę w kopalni Kazimierz i słup wysokiego napięcia w hucie w Sosnowcu).

Podczas procesu Jaros wyjaśnił, dlaczego dokonał zamachów na przywódców PRL i ZSRR. Okazało się, że w 1948 r. został aresztowany i skazany za działalność w antykomunistycznej organizacji konspiracyjnej i od tej pory „czuł szczególny uraz do organów MO za niehumanitarne postępowanie w stosunku do niego". Zapewniał także, że podczas zamachów w roku 1959 i 1961 nie zamierzał nikogo pozbawić życia. Chodziło mu bowiem – jak odnotowano w aktach procesowych – „o pewną demonstrację (...) o rozgłos za granicą, aby wykazać, że istnieje w Polsce podziemie, siła dążąca do zmiany ustroju". Sąd nie dał wiary jego tłumaczeniom i skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano w styczniu 1963 r.

Z siekierą na agenta

Zamachy na Gomułkę były z pewnością najbardziej spektakularnymi i najlepiej zorganizowanymi spośród tych, których celem byli przywódcy komunistyczni w Polsce. Stanisław Jaros nie był jednak jedynym, który chciał wymierzyć sprawiedliwość sowieckim namiestnikom. Zamachy na przywódców partii były zresztą początkowo chlebem powszednim polskich komunistów. Ich ofiarami padali jeszcze w czasie okupacji I sekretarze PPR. Różnica polegała jednak na tym, że ginęli z rąk swoich partyjnych kolegów, a nie bojowników o niepodległość. PPR była organizacją kierującą się w swoim działaniu zasadami gangsterskimi, więc nie dziwi fakt, że walka o władzę rozstrzygana była w łonie tej organizacji za pomocą rewolweru i skrytobójczego mordu.

Pierwszy ofiarą takich praktyk padł Marceli Nowotko. Ciało przywódcy PPR granatowa policja odnalazła 28 listopada 1942 r. nieopodal warszawskiego Dworca Zachodniego. Okoliczności jego śmierci nie są do dzisiaj ostatecznie wyjaśnione. Pojawiają się nawet sugestie, że mógł zginąć na rozkaz polskiego podziemia (Nowotko był współwinny wydawania akowców w ręce Gestapo). Większość historyków skłania się jednak ku teorii mówiącej, że wyrok śmierci wydali na niego konkurenci do władzy w partii. Początkowo o to morderstwo oskarżono braci Mołojców – Bolesława i Zygmunta. Ten pierwszy po śmierci Nowotki mianował się nowym przywódcą partii. Szybko jednak został zastrzelony z rozkazu pozostałych członków wierchuszki PPR. Istnieje także wiele poszlak wskazujących, że Mołojec mógł zostać przez nich fałszywie oskarżony, a prawdziwym zleceniodawcą zabójstwa Nowotki był Finder, który ostatecznie stanął na czele PPR.

Zostawmy jednak przestępcze porachunki polskich komunistów i wróćmy do głównego wątku opowieści. Bez wątpienia ulubionym celem zamachów organizowanych przez polskich patriotów był Bolesław Bierut. Zamachowcy planowali go wysadzić w powietrze, zastrzelić, zdarzył się nawet atak za pomocą siekiery. Niestety, żadna z podjętych prób wyeliminowania tego mordercy zza biurka nie zakończyła się sukcesem. Co więcej, Bierut w zasadzie nigdy nie był zagrożony bezpośrednio. Zamachy profesjonalnie zaplanowane przez członków polskiego podziemia niepodległościowego nie doszły do skutku, a spontaniczne akcje zdesperowanych jednostek były skutecznie neutralizowane przez liczną ochronę Bieruta.

Po raz pierwszy o zamachach na tego sowieckiego agenta świat usłyszał po słynnej ucieczce na Zachód Józefa Światły. „Czy pamiętacie, towarzyszu Tomaszu (konspiracyjny pseudonim Bieruta – przyp. aut.), jak w 1953 r. wdarł się na dziedziniec Belwederu robotnik, jak porąbał siekierą zastępującego mu drogę oficera ochrony i biegł do drzwi wejściowych, by was zamordować? Nie wiedział, że brama do waszego pałacu otwiera się tylko elektrycznie. I padł zastrzelony przez waszą ochronę. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów i nie zidentyfikowano go. Czy pamiętacie, jak na rok przedtem przedarł się z pistoletem w ręku młody człowiek, który po drodze postrzelił porucznika Doskoczyńskiego i padł od kul tych, którzy mają czuwać nad waszym życiem? Czy pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, jak w 1951 r. strzelił do was żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa, pełniący służbę na posterunku w Belwederze, kiedy przechadzaliście się po parku? Nie trafił i palnął sobie w łeb z tego samego pistoletu, z którego do was strzelał. A pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, wybuch pieca do ogrzewania w gmachu Rady Państwa w Warszawie, kiedy przybyliście na uroczyste otwarcie? To nie był normalny przypadek. To był zamach na wasze życie" – mówił Światło w audycji Radia Wolna Europa.

Ile zamachów zorganizowano na Bolesława Bieruta? Trudno to dzisiaj jednoznacznie stwierdzić. Komuniści informacje o tego typu próbach skrzętnie ukrywali. Po pewnym czasie usuwano je nawet z akt prowadzonych śledztw. Oficjalnie PRL była krainą mlekiem i miodem płynącą, a na jej czele stali światli i uwielbiani przez cały naród przywódcy. Wiadomość o tym, że jacyś obywatele Polski Ludowej w proteście przeciwko samowoli komunistów chcieli pozbawić życia któregoś z przywódców partyjnych, psułaby ten zbudowany na użytek propagandy wizerunek. Ostrożnie licząc, możemy mówić przynajmniej o ośmiu planowanych lub zrealizowanych próbach zabicia Bieruta. Rozbieżności mogą wynikać także z tego, że w niektórych przypadkach zarzut próby zabójstwa mógł być spreparowany na potrzeby śledztw i procesów wytaczanych przez stalinowskich prokuratorów żołnierzom podziemia niepodległościowego. Być może tak właśnie było w przypadku chronologicznie pierwszego zamachu na Bieruta, przygotowanego przez jeden z oddziałów AK kilka miesięcy po ogłoszeniu manifestu PKWN. Zamachowcy postanowili zgładzić Bieruta w lubelskim teatrze podczas obchodów rocznicy rewolucji październikowej. Zanim do tego doszło, rozpracował ich radziecki kontrwywiad. Konspiratorów aresztowano i rozstrzelano.

Kolejny zamach, do którego ostatecznie również nie doszło, zaplanował oddział AK ppłk. Franciszka Żaka ps. Wir w nocy z 28 na 29 grudnia 1944 r. Zamachowcy zamierzali wrzucić ładunki wybuchowe do mieszkania Bieruta przez otwory wentylacyjne. Z nieznanych powodów na miejsce zbiórki nie stawił się jednak człowiek odpowiedzialny za dostarczenie materiałów wybuchowych. Do jeszcze bardziej tajemniczej próby zabójstwa Bieruta doszło ponoć w lutym 1947 r. w Hotelu Francuskim w Krakowie. Nie wiadomo, kto zlecił ten zamach i kto był jego bezpośrednim wykonawcą. Świadkowie twierdzili, że zamachowiec działał w sposób brawurowy i przemyślany. Do hotelu wkroczył pewnym krokiem, ubrany w mundur pułkownika NKWD i wyposażony w wiarygodne dokumenty. Widząc sowieckiego oficera bezpieki, ochrona Bieruta ze strachu straciła głowę i przepuściła go do biura świeżo upieczonego prezydenta RP. Wtedy zamachowiec wyciągnął pistolet i strzelił w głowę oficerowi ochrony prezydenta, biorąc go omyłkowo za Bieruta. Z akcją tą wiążą się liczne teorie spiskowe. Według jednej z nich zamachowiec jednak się nie pomylił, Bierut zginął, a Sowieci na jego miejsce podstawili sobowtóra, dokonując tzw. matrioszki.

Próbę zgładzenia Bieruta zamierzali także podjąć młodzi konspiratorzy z niepodległościowej organizacji Polska Armia Powstańcza. Zadanie, jakie przed sobą postawili, było ambitne: oprócz prezydenta chcieli zabić także Konstantego Rokossowskiego. Tak zwaną akcję K-B zamierzali przeprowadzić podczas dożynek w Lublinie 10 września 1950 r. Na wykonawców zamachu wyznaczono Edwarda Dziewę i Eugeniusza Chudowolskiego. Ich zadaniem było oddanie kilku strzałów do Bieruta i Rokossowskiego, stojących na trybunie honorowej, z okna domu przy pl. Bychawskim, odległego od trybuny o 800 m. Kilka dni przed dożynkami zamachowcy zostali zatrzymani przez UB. Po pokazowym procesie obu rozstrzelano. Istnieją również podejrzenia, że „akcja K-B" była prowokacją miejscowego UB.

Pozostałe zamachy na życie Bieruta to akcje pojedynczych zdesperowanych jednostek, o których wspomniał w swojej relacji Józef Światło. Dodajmy więc tutaj jedynie kilka szczegółów dotyczących zamachu z lutego 1952 r. Zamach ten był najprawdopodobniej dziełem schizofrenika, który za wszelką cenę postanowił przedostać się w pobliże prezydenta, aby żądać od niego zapewnienia osobistej ochrony. Kręcącego się pod bramą Belwederu podejrzanego osobnika postanowili wylegitymować oficerowie ochrony: por. Konstanty Markowski i por. Kazimierz Doskoczyński. Wtedy ten zaczął strzelać. Dosyć celnie zresztą. Zabił Markowskiego, a Doskoczyńskiego ciężko ranił. Ochroniarz Bieruta był jednak również dobrym strzelcem i jeden z pocisków wystrzelonych z jego pistoletu położył napastnika trupem. Ranny w głowę, płuco i pachwinę Doskoczyński wylizał się z ran. Do obstawy prezydenta nie wrócił, ale dostał awans i spokojniejszy przydział – do rządowego ośrodka wypoczynkowego w Łańsku. Stamtąd przeniesiono go do Arłamowa. Gospodarował tam niemal jak udzielny władca, trzęsąc przez lata całymi Bieszczadami. Ci bardziej wtajemniczeni (lub bardziej złośliwi) twierdzili, że Doskoczyński ostatni postrzał otrzymał nie w pachwinę, ale prosto w jądra, i że właśnie dlatego miał tak paskudny charakter.

Taryfę ulgową od zamachowców dostali kolejni przywódcy PRL – Edward Gierek i Stanisław Kania. Co prawda, ten pierwszy mógł zginąć w 1961 r. razem z Gomułką w zamachu zorganizowanym przez Jarosa, bo towarzyszył „Wiesławowi" jako I sekretarz PZPR w Katowicach podczas feralnej wizyty w Zagórzu. O tym, aby ktoś planował na niego zamach, kiedy przejął stery rządów w państwie, nic jednak nie wiadomo.

Ostatni incydent związany z zagrożeniem życia I sekretarza PZPR zdarzył się w 1985 r. w Warszawie – podczas wizyty gen. Wojciecha Jaruzelskiego w SGPiS (dziś SGH). Pirotechnicy BOR znaleźli wtedy przygotowany do detonacji granat moździerzowy ukryty w koszu na śmieci. Kto go tam zostawił, nie wiadomo do dzisiaj.

Oczywiście zamachowcy polowali nie tylko na najwyższych przywódców PRL. Czasami za cel obierali nieco niższych rangą, aczkolwiek znanych członków aparatu władzy. Jeśli chodzi o polskich dygnitarzy, najsłynniejszy atak terrorystyczny tego rodzaju przeprowadzono podczas wizyty przewodniczącego Rady Państwa Mariana Spychalskiego w pakistańskim Karaczi. Na lotnisku w świtę Spychalskiego wjechała ciężarówka. Zginęło pięć osób (w tym wiceminister spraw zagranicznych PRL Zygfryd Wolniak), a 11 odniosło rany. Spychalski wyszedł z zamachu bez szwanku. Zamachowca schwytali BOR-owcy i wydali władzom Pakistanu. Został stracony. Jego zleceniodawcy (jeśli takowi w ogóle byli) pozostali nieznani.

Korzystałem z: Adam Dziuba, „Bomby w Zagórzu", „Pamięć.pl", nr 2/2013; Zbigniew Błażyński, „Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii", LTW

Zza zakrętu ulicy Krakowskiej w Zagórzu wyłania się powoli kawalkada pojazdów. Otwiera ją wóz transmisyjny Polskiego Radia, tuż za nim toczą się trzy czarne limuzyny. Ulica, którą poruszają się pojazdy, jest odświętnie udekorowana – mroźny wiatr szarpie chorągiewkami i nadyma propagandowe transparenty, których czerwień mocno kontrastuje z bielą świeżego śniegu. Okazja jest szczególna: w przeddzień górniczej Barbórki 1961 r. zaplanowano w mieście oficjalny rozruch nowo wybudowanej kopalni Porąbka. Z tej okazji miasto odwiedził z gospodarską wizytą Władysław Gomułka. Rankiem I sekretarz PZPR zajrzał do kopalni i zwiedził wybudowane obiekty, teraz przyszła pora na tzw. część oficjalną – wręczenie orderów zasłużonym budowniczym i górnikom. Wzdłuż trasy przejazdu stoi spory tłumek mieszkańców Zagórza. Jedni przyszli tu z ciekawości, inni – bo im kazano. Niezależnie od motywacji wszyscy są raczej zadowoleni z przyjazdu Gomułki, ponieważ z tej okazji miejscowe władze naprawiły w końcu uliczne oświetlenie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii