Indeks słów zakazanych

Należę do pokolenia ludzi, którzy za używanie określonych słów mogli zostać wyrzuceni ze szkoły, relegowani ze studiów, a nawet trafić do domu poprawczego czy więzienia. Stąd też nie pozwolę sobie narzucać, jak mam myśleć i jak pisać.

Publikacja: 11.03.2021 21:00

Biali Afrykanie (Afrikaners) to potomkowie europejskich przybyszów z XVII w. Współcześnie ich popula

Biali Afrykanie (Afrikaners) to potomkowie europejskich przybyszów z XVII w. Współcześnie ich populacja liczy ponad 5 mln osób

Foto: materiały prasowe

Pamiętam, jak w siódmej klasie szkoły podstawowej, w 1984 roku, wywołałem pewnym wyrazem awanturę w mojej szkole. W wypracowaniu z historii zamiast określenia Związek Radziecki użyłem nazwy Związek Sowiecki. Choć praca była napisana na kilka stron A4 i nie zawierała żadnych błędów ani pomyłek, dostałem ocenę niedostateczną. Powodem było użycie przymiotnika „sowiecki" zamiast komunistycznego neologizmu „radziecki". „Nie ma czegoś takiego jak sowiecki" – krzyczała nauczycielka, omawiając moją pracę. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że w słowniku ortograficznym Stanisława Szobera z 1938 roku jest hasło „Związek Sowiecki", wrzasnęła, że powołuję się na jakieś stare sanacyjne opracowania. Dzisiaj wspominam tę historię z uśmiechem, a nawet rozrzewnieniem. Wtedy byłem jednak rozżalony i obiecałem sobie, że odtąd żaden belfer, strażnik, polityk, stójkowy, kapo, inkwizytor, propagandysta, szerzyciel jedynie słusznej prawdy, guru, apostoł, krzewiciel objawionej mądrości, agitator czy jaśnie oświecony uczony nie będzie mi narzucać, co i jak mam myśleć, mówić i pisać. Po 1989 roku ten wybór stał się czymś oczywistym. Ale czy jest nim nadal?

Rekomendacja RJP

Kilka dni temu Rada Języka Polskiego oświadczyła, że „pojawiające się w publikacjach słowo »Murzyn« jest obraźliwe i niemające podstaw". I choć rada jeszcze nie może zakazywać używania jakiegokolwiek słowa, to rekomenduje posługiwanie się innym określeniem w przestrzeni publicznej i w mediach. No to ja w takim razie oświadczam, że rekomendację tę traktuję jak nakaz mojej nauczycielki z 1984 roku o nieużywaniu przymiotnika „sowiecki".

Większej bowiem bzdury nie słyszałem. Słowo „murzyn" – nie wiadomo zresztą, dlaczego pisane w oświadczeniu rady wielką literą – jest wyrazem staropolskim, który ewoluował prawdopodobnie od słowa „Maur" zapożyczonego od łacińskiego „Mauri", określającego przedstawiciela ludów berberyjsko-numidyjskich. Ze względu na ciemny kolor skóry mieszkańców Afryki Północnej, bo tylko takich przedstawicieli tego kontynentu znali nasi przodkowie żyjący w okresie późnego średniowiecza, nazwa ta przyjęła się do ogółu ludzi o południowej fizjonomii. Połączenie „Maura" ze słowem „mirza" lub „murza", oznaczającego tatarskiego księcia lub tureckiego dostojnika, ewoluowało w wyraz „murzyn", który bez żadnej pogardy służył na określenie ludzi o wyglądzie nieeuropejskim i niedalekowschodnim. Nazwa ta była później stosowana zarówno w stosunku do rdzennych mieszkańców Afryki, jak i Aborygenów z Australii, Polinezji, Papui i Nowej Gwinei, Indii czy niektórych obszarów Bliskiego Wschodu.

Doszukiwanie się kontekstu rasistowskiego czy prześmiewczego w używaniu tego wyrazu w celach publicystycznych jest po prostu głupie i nieuzasadnione. Czy powinniśmy unikać słowa „Polak", które w niektórych regionach Ameryki jest synonimem wyrazu „głupek"? Czy zakażemy także wyrazu „Niemiec", który niesie w języku polskim znacznie większy ładunek niechęci niż słowo „murzyn", skoro ta staropolska nazwa wskazywała na „niemówiącego naszą mową", czyli „obcego", „nie naszego", a czasami wręcz „wroga"? Za to „Słowianin" oznaczało „swojego", bo używającego podobnych słów. Doszukiwanie się historycznych dwuznaczności w tego typu słowach wskazuje na poprawnopolityczną nadgorliwość wnioskodawców. Czemu nie zakazać stosowania słowa „kobieta", skoro pewien niezwykle popularny brytyjski serial komediowy powiązał to słowo z przymiotnikiem „głupia"? Może należy też rekomendować nieużywanie słowa „Francuz" i „Francja", skoro nasi przodkowie powiązali te nazwy ze staropolskim określeniem pewnej wstydliwej i przewlekłej choroby? A co z „Indianami"? Przecież Kolumb nie odkrył Indii, a nazwa ta może zostać zakwalifikowana jako symbol europejskiej opresji wobec ludów prekolumbijskich.

Także nazwa „Żyd" jest dyskusyjna. Wywodzi się od mieszanki francuskiego słowa „Juif" i niemieckiego „Jude", co pierwotnie oznaczało człowieka pochodzącego z Judei. Problem jednak w tym, że żyjący w diasporze na całym świecie Izraelici nie byli mieszkańcami Judei już od wieków. Nazwa jest więc absolutnie chybiona i nosi w sobie silny ładunek emocjonalny. W polskiej literaturze znajdziemy wiele przykładów nieprzychylnych powiązań z tą nazwą. Przykładem choćby fragment z „Zemsty" Aleksandra Fredry, kiedy Cześnik wskazuje kleksa na papierze i pyta Dyndalskiego: „Cóż to jest?". „Żyd, jaśnie panie. Lecz w literę go przerobię" – odpowiada wierny sługa. Jak widać kleks (coś niepotrzebnego, złego i psującego) i słowo „Żyd" są w tym kontekście tożsame. Ale czy ktoś rekomenduje nieużywanie tej nazwy bądź nieczytanie „Zemsty"?

Rekomendacja rady jak na razie dotyczy słowa „murzyn". Ale kto wie, co będzie, jak się członkowie rady rozpędzą.

Jak zatem należy poprawnie nazywać rdzennych Afrykanów, żeby nie urazić subtelnych odczuć członków rady? Tego rada już nie uradziła. No bo zadanie trudne, a o despekt przy nim łatwo. Można bowiem Murzynów po prostu nazywać Afrykanami. Tylko że Afrykanami są także Egipcjanie, z którymi ponad połowa populacji Europy dzieli wspólne geny. A co z potomkami Kartagińczyków czy Fenicjan? Przecież to zbliżeni urodą do Gregów mieszkańcy Tunezji, Algierii, Sycylii i częściowo południowych Włoch i Syrii. Hiszpanie też noszą w sobie afrykańskie geny. Przecież część z nich to potomkowie mieszkańców Emiratu Kordoby.

Afrykanami są także biali mieszkańcy RPA, Namibii, Zimbabwe, Lesotho, Suazi, Angoli, Bostwany, Zambii, Kenii czy Mozambiku. Jest ich łącznie blisko 4 miliony osób.

Może powinniśmy zatem pisać „czarni Afrykanie", myśląc o zakazanych „murzynach"? Tylko że nie wszyscy są czarni i nie wszyscy są do siebie podobni. Poza tym czy „czarni" to nazwa właściwa, skoro jakże niepoprawne politycznie angielskie słowo „negro" wywodzi się od portugalskiego słowa „czarny"? Mamy więc klasyczną kwadraturę koła, durnego węża pożerającego własny ogon. „Czarny" ma mocniejszy wydźwięk rasistowski niż „murzyn".

Gdzie zatem szukać synonimu? Wiedziony ciekawością, jak należy zastąpić potępiony rzeczownik „murzyn", zajrzałem na internetową stronę synonimy.pl. Na jakie propozycje zamienników słownych trafiłem? „Kunta-Kinte", „czarnuch", „bambo", „bambus" czy „Negr". Zastanawiam się, kto wybierał te synonimy? W mojej głowie nie było takich skojarzeń. Brakowało chyba tylko Zulusa Czaki, czarnego króla z „Koziołka Matołka" czy wiedźmy Sitai. Redakcja synonimy.pl – a w jej składzie jest członek rady – wykazała się znajomością subkulturowej gwary, choć pominęła występujące w niej takie określenia jak „negatyw" czy „asfalt". Mam jeszcze jedną małą uwagę. Kunta-Kinte to postać fikcyjna. Czy pod hasłem „Francuz" wpisywano by synonim „Asterix", a pod „Anglik" – „Sherlock Holmes"? No i proszę także łaskawie pamiętać, że synom „bambus" jest zamiennikiem nielogicznym, ponieważ są to rośliny azjatyckie, a nie afrykańskie.

Hańbiący zamiennik

W USA najbardziej znanym zamiennikiem wyrazowym, który zastąpił określenie potępione przez poprawnych politycznie purystów, był termin „Afroamerykanin" (African-American) w odniesieniu do czarnoskórych obywateli USA. Epitet ten brzmi w języku polskim jeszcze bardziej bezsensownie niż w języku angielskim. Słowo ,,afro" kojarzy nam się w Polsce z fryzurą przypominającą sierść pudla. W Ameryce przedstawianie na rysunkach osób rasy negroidalnej z taką właśnie fryzurą uchodzi za obraźliwe przekroczenie poprawności w sprawach rasowych. Fryzura dzieli czarną społeczność. Są tacy, którzy uważają, że jest wyróżnikiem ich inności wobec białych i stanowi powód do wstydu.

Pamiętam, jak w 1998 roku jedna z lokalnych stacji telewizyjnych, oglądana głównie przez czarnoskórych mieszkańców obszaru metropolitalnego Nowego Jorku, rozpoczęła dyskusję nad propozycją zakazu telewizyjnych reklamówek szamponów i środków do higieny włosów, ponieważ przedstawiały one wyłącznie białe modelki, którym wiatr rozwiewał proste, puszyste i lśniące włosy. Z przyczyn oczywistych żadna kobieta rasy negroidalnej nie mogła wystąpić w takiej reklamówce i cieszyć się takimi włosami. Stąd ostrzegam, że dla wielu czarnoskórych Amerykanów polskie określenie „Afroamerykanin" może mieć pejoratywny i obraźliwy wydźwięk. Także angielskie African-American jest często niemile widziane w społeczności murzyńskiej.

Przez ponad połowę dorosłego życia mieszkałem w USA. Mam wielu czarnoskórych znajomych i znam ich stosunek do nadgorliwych białych poprawiaczy świata. Wśród tych ludzi znałem dwóch czarnoskórych Amerykanów, których z dumą nazywam moimi przyjaciółmi. Niestety obaj już nie żyją.

Manuell „Manny" Jackson i Silus Williams pochodzili z Georgii. Byli potomkami niewolników sprowadzonych do Ameryki Północnej jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości. Żyli więc na ziemi amerykańskiej od kilku pokoleń. Znałem ich żony i rodziny. Wiem, że byli to uczciwi, ciężko pracujący Amerykanie, którzy z mozołem i nieskazitelną etyką gromadzili swój skromny dorobek życia. Zarówno Manny, jak i Silus, a także ich rodziny nie lubili określenia African-American. Kiedy, zdumiony, kilkakrotnie pytałem ich, dlaczego odrzucają takie określenie, odpowiadali, że z Afryką zwyczajnie nie mają nic wspólnego. Czują się przede wszystkim ludźmi z Georgii, którzy musieli za chlebem i pracą emigrować na północ, pod Nowy Jork. Wiedząc, czym jest współczesna Afryka, obaj dziękowali Bogu (podobnie jak słynny bokser Cassius Clay vel Muhammad Ali), że ich przodkowie zostali przywiezieni na niewolniczym statku do Nowego Świata.

Czarnoskórzy Amerykanie to po prostu Amerykanie! Nadgorliwe określenie African-American, stworzone dla wygody białych histeryków, jest w swojej poprawności politycznej głupie i obraźliwe, ponieważ tak naprawdę to ono nosi w sobie ukryty podtekst rasistowski. Czarnoskóra mniejszość etniczna w Ameryce miała gigantyczny wpływ na rozwój kultury i amerykańskiego dobrobytu. Wspomniani tu moi dwaj przyjaciele, słysząc o językowej poprawności politycznej, zawsze stukali się w czoło.

Ludzie nie potrzebują epitetów i inwektyw ani parasola poprawności politycznej, jak długo pozostają ludźmi. Mówił o tym wielokrotnie znakomity aktor Morgan Freeman. Kiedy zapytano go o sens projektu „Black History Month", odpowiedział krótko i zdecydowanie, że to głupota. „Jak zatem pozbyć się rasizmu?" – zapytał go zdziwiony dziennikarz. „Po prostu trzeba przestać o tym mówić" – odpowiedział gwiazdor. Szkoda, że Morgan Freeman nie zasiada w polskich radach.

Indeks najgłupszych substytutów

Poprawna politycznie nowomowa ustanawia kryteria, które zawsze prowadzą do zubożenia języka. Odrzucanie lub zakazywanie tradycyjnych słów i sformułowań nie różni się niczym od pożogi rewolucji kulturalnej w Chinach czy proklamowania społeczeństwa rolniczego przez Pol Pota. Język jest systemem wymiany informacji kształtowanym społecznie poprzez komunikację interpersonalną. Nie da się go zadekretować lub ukulturalnić. Żadne mycie języka mydłem przez nasze babcie nie oduczyło nas w mowie potocznej używania wulgaryzmów. Tylko nieliczni z nas zachowali tę coraz bardziej unikalną zdolność posługiwania się mową bez wyrazów nieprzyzwoitych.

Teraz amerykańskie organizacje społeczne prześcigają się w tworzeniu języka, który oczyszcza się z rzekomego podtekstu dyskryminacyjnego.

Każdy z nas rozumie, dlaczego we współczesnych publikacjach nie stosuje się takich słów jak: czarnuch, knypek, tłuścioch, wapniak, mosiek, polaczek, burak, szwab, kacap, baba, dziad, żółtek, katol, katabas czy pepik. Ale dlaczego np. agencje rządowe i międzynarodowe organizacje zdrowia zalecają publikatorom unikania angielskiej nazwy „swine flu" („świńska grypa"), pozostaje zagadką. Nalega się, żeby w miejsce powszechnie znanej „świńskiej grypy" stosowano formalne określenie „influenza A (H1N1)". Oczywiście nikt tego nie przestrzega, bo to zakaz martwy.

Lista anglojęzycznych określeń na cenzurowanym jest równie długa jak lista naprawiaczy świata, którzy chcą ją tworzyć. Nie sposób wymienić w tym tekście wszystkich niemile widzianych w przestrzeni publicznej terminów. Pozwolę sobie na omówienie zaledwie kilku, ale za to najgłupszych.

Określenie „flush toilet" (spłuczka WC), podobnie jak inne słowa zawierające człon „toilet", są na cenzurowanym za sprawą środowiska radykalnych ekologów, którzy doszukują się np. w papierze toaletowym największej siły niszczycielskiej wobec przyrody na naszej planecie. Słowo „bum" („dziad") zostało zastąpione przez „homeless person" („osoba bezdomna").

Terminu „crazy" („szalony", „wariat") zakazano, rekomendując określenie „mentally ill" („chory umysłowo"). Do grupy słów zakazanych na łamach amerykańskiej prasy dołączyły także takie określenia, jak „criminal" („przestępca"), zastąpione przez „behaviorally chalenged" („wyzywająca osobowość"), a także „foreign food" („zagraniczne jedzenie"), zastąpione przez „ethnic cuisine" („kuchnia etniczna"). A skoro jesteśmy przy jedzeniu, to należy pamiętać, że w USA słowo „fat" („gruby", „tłusty") jest obłożone szczególną anatemą, ponieważ dotyczy coraz większej liczby ludzi. Ale jak je zastąpić? Jakiś geniusz wpadł na pomysł, aby używać określenia „enlarged physical condition caused by a completely natural genetically-induced hormone imbalance" („fizyczne powiększenie spowodowane przez całkowicie naturalne genetyczne zaburzenie równowagi hormonalnej").

Ale jeżeli ta poprawka jeszcze da się jakoś ugryźć, to następna jest naprawdę zwalająca z nóg. Słowo „fairy" oznacza po angielsku wróżkę. Jest to także żartobliwe określenie stosowane wobec homoseksualistów. Żeby uniknąć rzekomo homofobicznego podtekstu, poprawni politycznie naprawiacze świata zaproponowali więc wymazanie wróżek z bajek i nazwanie ich „petite airborne humanoid which possesses magical powers" („drobną powietrzną istotą ludzką, która posiada magiczne moce").

Czytając amerykańską listę słów zakazanych, doszedłem do wniosku, że my, Polacy, jesteśmy naprawdę ,,zacofani". Powinniśmy uprzedzić naszych rodzimych fanatyków i stworzyć kilka własnych definicji zastępujących ,,rażące" słowa „propagujące dyskryminację". Jest niemal oczywiste, że pierwszym słowem do zmiany jest nazwa ,,pedał". Dlatego w instrukcjach obsługi roweru należy je zastąpić jakimś ładnym, złożonym określeniem. Proponuję: „platformę naciskową stopy przenoszącą świadomie wytworzoną energię z nóg rowerzysty na układ napędowy pojazdu dwukołowego".

Granica? Jaka granica?

Amerykańskie Stowarzyszenie Dziennikarzy Zawodowych, taki amerykański mix Rady Etyki Mediów i Rady Języka Polskiego, potępiło używanie w mediach określenia „nielegalni imigranci". Nie wiadomo, który człon tego terminu nosi w sobie cechy dyskryminacyjne wobec bezprawnie przebywających w Ameryce cudzoziemców. Czy to słowo „nielegalni" ma zniknąć z gazet, czy raczej termin „imigrant" może ranić czyjeś uczucia? Pod żadnym pozorem nie wolno też dawać do zrozumienia, że większość tych „nieudokumentowanych, nieszczęśliwie i przypadkowo przebywających w USA" nie przejmowała się specjalnie tym, że granicy nie wolno przekraczać bez obowiązującej wizy.

Nie tylko „nielegalni imigranci" są zakazani. Samo słowo ,,Latynos" staje się w Ameryce wyrazem w najwyższym stopniu niedopuszczalnym. Zastępuje się je określeniem „Hispanic", które z kolei może być obraźliwe dla zwolenników niezależności Ameryki Łacińskiej od iberyjskiej macierzy. Jakie więc określenie będzie pasować do ludzi szturmujących wbrew wszelkim zasadom prawa międzynarodowego południową granicę Stanów Zjednoczonych? Może Rada Języka Polskiego podpowie?

Pamiętam, jak w siódmej klasie szkoły podstawowej, w 1984 roku, wywołałem pewnym wyrazem awanturę w mojej szkole. W wypracowaniu z historii zamiast określenia Związek Radziecki użyłem nazwy Związek Sowiecki. Choć praca była napisana na kilka stron A4 i nie zawierała żadnych błędów ani pomyłek, dostałem ocenę niedostateczną. Powodem było użycie przymiotnika „sowiecki" zamiast komunistycznego neologizmu „radziecki". „Nie ma czegoś takiego jak sowiecki" – krzyczała nauczycielka, omawiając moją pracę. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że w słowniku ortograficznym Stanisława Szobera z 1938 roku jest hasło „Związek Sowiecki", wrzasnęła, że powołuję się na jakieś stare sanacyjne opracowania. Dzisiaj wspominam tę historię z uśmiechem, a nawet rozrzewnieniem. Wtedy byłem jednak rozżalony i obiecałem sobie, że odtąd żaden belfer, strażnik, polityk, stójkowy, kapo, inkwizytor, propagandysta, szerzyciel jedynie słusznej prawdy, guru, apostoł, krzewiciel objawionej mądrości, agitator czy jaśnie oświecony uczony nie będzie mi narzucać, co i jak mam myśleć, mówić i pisać. Po 1989 roku ten wybór stał się czymś oczywistym. Ale czy jest nim nadal?

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie