Polacy kochają Dolomity. Co roku do górskich miasteczek na północy Włoch przyjeżdżają tysiące naszych rodaków. W Kronplatz, Arrabie, Moenie czy Falcade szukają cudownych krajobrazów, fantastycznie utrzymanych tras narciarskich, dobrego wina i przyjaznych ludzi. Kiedyś w sezonie narciarskim królowała Austria. Dziś konkurencji nie mają północne Włochy. Ale o tym, jak mało o nich wiemy, świadczy zdziwienie naszych rodaków, gdy na miejscu znajdują ślady wojny.
Zaczyna się już na przełęczy Brenner, gdzie z autostrady po wschodniej strony szosy można zobaczyć olbrzymie forty. Cóż to za umocnienia? Ano tak. Nieopodal i dzisiaj jest granica między Włochami i Austrią. Tajemnica wyjaśnia się natychmiast, mimo że oba państwa to dziś przyjaźni członkowie Unii Europejskiej.
Trochę większe zdziwienie budzi potężny fort na wzgórzu nad przełęczą między Canazei i Arrabą. Potężne brunatne zamczysko nad skrzyżowaniem popularnych tras narciarskich wygląda bardziej niż absurdalnie. Co tu chronić? – pytają rodacy ślizgający się radośnie wokół Sella Rondy. A jeszcze większe zdziwienie wywołują ustawione pod szczytami gór pordzewiałe działa czy rozrzucone po okolicy pomniki. Czegóż to pamiątki? Nie tylko Polacy są kompletnie nieświadomi wodospadów krwi, które całkiem niedawno, bo ledwie 100 lat temu, przyjęły te góry.
Dolomity i Alpy barierą chroniącą Półwysep Apeniński były od zawsze. Przedzierał się przez nie Hannibal, przedzierali Galowie i plemiona germańskie, które położyły kres Imperium Rzymskiemu. Każdy, kto w celach pątniczych bądź czysto militarnych chciał się przebić nad Tybr, musiał pokonać łańcuchy górskie. Dolina Rodanu i przesmyk na północ od Wenecji były zwykle nieźle chronione. Dużo trudniej było zbudować umocnienia na rozległych obszarach alpejskich. Dlatego najeźdźcy często, choć równie ryzykownie, wybierali przełęcze górskie. Póki Włochy były podzielone, terenami tymi władali zazwyczaj austriaccy Habsburgowie. Sytuację zmienił Napoleon, dzięki któremu w Italii obudziły się tendencje zjednoczeniowe. Po epopei Garibaldiego pokłóceni do niedawna Włosi stali się narodem, a młoda dynastia sabaudzka nie tylko poszerzała swoje terytoria, ale i musiała się bronić przed tradycyjnymi wrogami.
Krwawe walki w Alpach i Dolomitach, których ślady znajdują narciarze, toczyły się w latach I wojny światowej i były konfrontacją armii Austro-Węgier i Królestwa Włoch. Ambicją generałów austriackich było odzyskanie północnych Włoch. Zajęcie najżyźniejszego i najlepiej rozwiniętego przemysłowo i rolniczo pasa od Wenecji aż po Nizinę Padańską nie było proste, bo armia włoska broniła się pod Isonzo, nieco powyżej Triestu, na samym wschodzie kraju. W maju 1916 r. Austriacy, nie mogąc sobie poradzić w kolejnych bitwach na froncie wschodnim (trzeba było ich aż 12 i ataku gazami bojowymi, by pokonać armię włoską), postanowili uderzyć przez góry. Była wiosna, jednak uderzenie w Dolomitach nie przyniosło natychmiastowego sukcesu. Mimo kilkudziesięciotysięcznej armii generałom Habsburgów udało się wedrzeć ledwie na 25 kilometrów w głąb gór. Działania w okolicach Pasubio, Col di Lana, Tofana, Sextener Berge i lodowca Marmolada rychło zamieniły się w wojnę pozycyjną i partyzancką, podczas której niewielkie oddziały wojska wyrywały sobie pojedyncze forty i turnie, przedzierały się przez niedostępne przełęcze, by zostawić zabitych oraz rannych i szybko wrócić do siebie.