Gdy w 1997 r. Dalajlama XIV odwiedził San Francisco, nieformalną gejowską stolicę USA, został zapytany na jednym ze spotkań, co buddyzm tybetański mówi na temat homoseksualistów. Dalajlama z uśmiechem wyjaśnił, że według tradycyjnych wierzeń za seks oralny i analny, nawet w heteroseksualnym małżeństwie, spotka śmiertelników kara w postaci zesłania do obszaru piekła znanego jako Samghata, gdzie demony zniszczą im genitalia. Dodał jednak, że takie praktyki seksualne mogą być dopuszczalne w kontaktach z prostytutkami. Gejowscy działacze byli w szoku: „Myśleliśmy, że buddyzm jest tolerancyjny".
O tym incydencie szybko jednak zapomniano, gdyż kłócił się z uładzonym, cukierkowym, popkulturowym wizerunkiem buddyzmu tybetańskiego jako hipertolerancyjnej, pacyfistycznej i proekologicznej religii; wizerunkiem sprzedawanym liberałom z Nowego Jorku i Hollywood przez takich ekspertów jak prof. Robert Thurman. Pokazanie im prawdziwej cywilizacji tybetańskiej mogłoby wywołać zbyt wielki szok. Świetnie zmontowany wizerunek Dalajlamy jako politycznie poprawnego księcia pokoju umożliwił tybetańskiemu lobby mistrzowską sztuczkę – sprawił, że lewica z całego świata uznała za swojego bohatera teokratycznego władcę feudalnego kraju, w którym nigdy nie przejmowano się takimi zachodnimi wymysłami, jak prawa człowieka, ekologia czy neutralność światopoglądowa państwa. Ta sytuacja jest tym bardziej absurdalna, że Dalajlama patronował wspieranej przez CIA antykomunistycznej partyzantce, popierał indyjskie próby nuklearne, krytykował europejskie rządy za przyjmowanie islamskich imigrantów i wypowiadał się bardzo pozytywnie o Donaldzie Trumpie. Podczas gdy na liberalnych salonach linczuje się ludzi za znacznie mniejsze myślozbrodnie, przywódca religijny Tybetu jest traktowany tam niczym półboska istota.
Mistyczna strona historii
Podstawowym błędem ludzi Zachodu jest patrzenie na inne kultury przez pryzmat oświeceniowego racjonalizmu, w którym nie ma miejsca na bóstwa, demony i magię. Tymczasem siły metafizyczne znajdują się w centrum wielu kultur, a w cywilizacji buddyzmu tybetańskiego odgrywają dominującą rolę. Tak więc nie powinno nas dziwić, że wielu wierzących buddystów tybetańskich podbój ich kraju przez Chińczyków w 1950 r. tłumaczy tym, że jedno z bóstw opiekuńczych chroniących Tybet przegrało w niebie walkę z dziewięciogłowym chińskim demonem.
O ile więc ludzie Zachodu widzą w Dalajlamie XIV przede wszystkim wybitnego myśliciela, obrońcę praw człowieka i laureata Pokojowej Nagrody Nobla, o tyle Tybetańczycy patrzą na niego wielowymiarowo. Na jednym poziomie jest człowiekiem o nazwisku Tenzin Gjaco, który urodził się w 1935 r. w wiosce Taktser na pograniczu z Chinami. W 1937 r. zauważyli go mnisi poszukujący następcy Dalajlamy (skierowani w ten rejon na podstawie instrukcji Dalajlamy XIII). Chłopiec powitał ich w dialekcie tybetańskim z Lhasy, mimo że w jego rodzinie mówiono tylko po chińsku, i trafnie rozpoznał, z jakiego są klasztoru. Po serii prób uznano go za reinkarnację poprzedniego Dalajalmy, a potem intronizowano w 1940 r. Pełnię władzy przekazano mu w 1950 r., w tragicznym roku chińskiej inwazji. W 1954 r. został wiceprzewodniczącym Komitetu Stałego Narodowego Komitetu Ludowego, czyli parlamentu Chińskiej Republiki Ludowej (to trochę tak, jakby prymas Wyszyński wszedł do Rady Państwa PRL). W 1959 r. z pomocą CIA uciekł z okupowanego Tybetu do Indii. Rezyduje w położonym w cieniu Himalajów mieście Dharamsala, gdzie stoi na czele tybetańskich władz na uchodźstwie.
Jednocześnie jest przywódcą szkoły gelugpa, gałęzi buddyzmu dominującej w Tybecie od XVII w., a także reinkarnacją poprzednich dalajlamów, czyli przywódców tej szkoły. Otrzymał też inicjacje we wszystkich pozostałych głównych tybetańskich tradycjach buddyjskich i praktykach bon, czyli przedbuddyjskiej szamanistycznej religii Tybetu. Mieszkańcy Zachodu traktują go często jako „buddyjskiego papieża". Tak jak papież jest przywódcą tylko jednej z gałęzi chrześcijaństwa, tak Dalajlama kieruje tylko jedną gałęzią buddyzmu.