„Odwołajcie Woroszyłowa, zastąpcie go Timoszenką" – tak miał krzyczeć do najwyższych rangą dowódców wojskowych wściekły Stalin. Był wieczór, 6 stycznia 1940 roku. Na biurko radzieckiego przywódcy trafił właśnie kolejny raport obnażający niemoc Armii Czerwonej w ofensywie na Finlandię. Liczniejsze wojska sowieckie nie były w stanie skutecznie sforsować fińskich punktów obrony i dotrzeć do Helsinek. Co więcej: na początku stycznia 163. Dywizja Strzelecka została całkowicie rozbita, jej uzbrojenie wpadło w ręce Finów, a niedobitki uciekały na wschód po zamarzniętych lasach i jeziorach. Stalin doszedł do wniosku, że za te niepowodzenia odpowiada osobiście głównodowodzący frontem ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow. Kazał więc natychmiast odwołać go do Moskwy. Od plutonu egzekucyjnego Woroszyłowa uratowała zapewne tylko osobista przyjaźń ze Stalinem (znali się jeszcze z konspiracji z czasów carskich), a także jego zasługi dla rewolucji w 1917 roku. Następnego dnia na front wyleciał z Moskwy specjalnym samolotem marszałek Siemon Timoszenko – jeden z najbardziej utalentowanych radzieckich dowódców, cztery miesiące wcześniej dowódca frontu, który 17 września zaatakował Polskę z terytorium Ukrainy.
Walki na mrozie
Timoszenko musiał się zmierzyć z upadającym morale armii i chaosem w dowodzeniu. Obraz upadku zobaczył na zdjęciach wykonanych przez radzieckie lotnictwo nad drogą wiodącą do miasta Raate. Fotografie pokazywały dziesiątki zniszczonych, sowieckich czołgów, a obok nich defilujących żołnierzy Finlandii. Pierwsze godziny na froncie ujawniły również inne problemy: masowe dezercje, chaos w dowodzeniu na niższym szczeblu, problemy z łącznością. Jednak tym, co najbardziej zaskoczyło głównodowodzącego, było bohaterstwo przeciwników. Żołnierze fińscy – zaskoczeni przez machinę wojenną ZSRR – przyjęli taktykę unikania głównej bitwy, prowadzenia wojny partyzanckiej i zadawania napastnikom możliwie dużych strat. Przyzwyczajeni do śniegów i siarczystego mrozu, fińscy żołnierze założyli narty na nogi i szybko przemieszczali się z miejsca na miejsce, po drodze atakując znienacka sowieckie jednostki przy minimalnych stratach własnych. Atakowali w najmniej spodziewanych momentach, przyjmując za cele składy z bronią, amunicją i... kuchnie polowe. Likwidacja kuchni przy mrozie dochodzącym do 40 stopni oznaczała dla danej jednostki radzieckiej śmierć z głodu i zimna. W leśnych gęstwinach na sowieckich żołnierzy czekali fińscy strzelcy wyborowi. Wielu z nich było wcześniej myśliwymi i traperami, więc świetnie posługiwali się bronią. Strzelcy wyborowi przyjęli niespodziewaną taktykę: strzelali z dużej odległości do sowieckich żołnierzy, sami pozostając nieuchwytni. Niektóre formacje ostrzeliwane były przez całą dobę. Niebezpieczeństwo, że w każdej chwili można dostać kulę w plecy od fińskiego strzelca, zabijało morale bardziej niż cokolwiek innego.
Już pierwszego dnia Timoszenko poznał prawdę, której nikt nie miał odwagi powiedzieć otwarcie Stalinowi: oto potężna Armia Czerwona wykrwawia się w starciu z kilkukrotnie słabszym przeciwnikiem. 30 listopada 1939 roku Stalin i Mołotow rzucili do ataku 23 dywizje w sile 439 tysięcy żołnierzy, ponad 4 tysiące czołgów i prawie tysiąc samolotów. Po niepowodzeniach Moskwa przyznała walczącej armii posiłki. Łącznie w bitwach na fińskim froncie udział wzięło prawie milion żołnierzy.
Timoszenko był zdania, że receptą na sukces jest skoordynowana ofensywa przez Przesmyk Karelski w stronę Helsinek, połączona z nalotami sił powietrznych i bombardowaniami. Najpierw jednak trzeba było przegrupować armię, która poniosła niespodziewaną klęskę. Oto nowo sformowana w Finlandii Grupa Laponia rozpoczęła kontratak w rejonie Kuhmo. Dwie kompanie brawurowo zaatakowały sowieckie pociągi z zaopatrzeniem, co wywołało panikę i stworzyło wrażenie, że napastnicy znaleźli się w okrążeniu. Sowieci wycofali się i okopali kilkadziesiąt kilometrów dalej na wschód. Głównodowodzący obroną – generał Carl Gustav von Mannerheim, świadom sowieckiej przewagi liczebnej – nie zdecydował się na wielkie kontruderzenie. Fińscy narciarze zaczęli więc krążyć wokół sowieckich jednostek i atakować je znienacka, a potem znikać. Sowieckie straty rosły z dnia na dzień.
Śmiertelny bój
W końcu stycznia, po przegrupowaniu wojsk i licznych zmianach na stanowiskach dowódczych, Timoszenko zdecydował się na rozpoczęcie ataku. 1 lutego czołgi ozdobione czerwoną gwiazdą ruszyły na Przesmyk Karelski. Naprzeciw nim stanęły fińskie oddziały, przygotowane do obrony na paśmie umocnień nazywanych Linią Mannerheima. Było to kilka rzędów fortów i okopów. Plan obrony zakładał, iż wojska będą stawiać czoła Armii Czerwonej tak długo, jak tylko będzie to możliwe, a potem – jeśli napór wroga będzie zbyt silny – wycofają się na drugą linię, zabierając ze sobą możliwie dużo sprzętu. Aż do 10 lutego główne siły sowieckie atakowały fińskie pozycje, jednak napotykały zacięty opór. O poświęceniu obrońców świadczą zachowane raporty dowódców. Wynika z nich, że żołnierze byli tak zmęczeni wielodniowym odpieraniem ataków, że zasypiali w okopach, mimo nacierających czołgów i wybuchających bomb. Sytuacja zaczęła się robić krytyczna 12 lutego. Finowie wycofali się na drugą linię umocnień. Tam, gdzie było to możliwe, zaminowano opuszczone okopy. Kilka godzin później, gdy sowieckie jednostki wjechały triumfalnie na porzuconą, pierwszą linię fińskiej obrony, rozległa się fala wybuchów. Życie straciły kolejne tysiące napastników.