Rz: Pani przodkiem był poeta Jan Czeczot, najwierniejszy przyjaciel Adama Mickiewicza, filomata, dla którego wieszcz napisał dedykację w III części „Dziadów". Pani mąż zaś jest spokrewniony z Giovannim Luigim Quattrinim...
Jolanta Omiljanowicz-Quattrini: A ów z kolei przyjaźnił się ze Stanisławem Moniuszką, wprowadził na scenę „Halkę" i osobiście dyrygował jej warszawską premierą. A żeby dopełnić tego koła ludzkich historii, dodajmy, że Moniuszko napisał muzykę do słów wielu pieśni autorstwa Jana Czeczota. Nawiążę jeszcze do przyjaźni Moniuszki i Quattriniego. W rodzinnych archiwach Quattrinich zachował się list Moniuszki, w którym dziękował za inicjatywę i pomoc w wystawieniu „Halki". Pisał do Quattriniego: „Zechce pan przyjąć moje serdeczne podziękowania za życzliwą protekcję, której pan uprzejmie zechciał udzielić mojej muzyce (opera »Halka«), podczas gdy żaden z moich rodaków nigdy nie myślał, by ją wystawić". Ale nie tylko Moniuszko doceniał to, co Quattrini robił dla Teatru Narodowego i swojej drugiej ojczyzny. W „Echu Muzycznym" z 1885 r. jest takie zdanie: „Stałeś się Polakiem, warszawiakiem z krwi i kości, który myśli i czuje jak my".
Czeczot, Moniuszko, Quattrini to wspaniały tercet talentów. Wydaje się, że teraz pani realizuje tego ducha opery. Zbieg okoliczności?
Właściwie całkiem przypadkowy był początek nauki śpiewu. Moja babcia, niezwykle utalentowana muzycznie, słysząc pewnego razu moje wprawki przy fortepianie, poradziła mi, żebym wzięła lekcje śpiewu. Tak trafiłam do swojej pierwszej maestry Stelli Andrzejowskiej, uczennicy słynnej śpiewaczki operowej Ady Sari. Wkrótce też zostałam jej przedstawiona. Było to niedługo przed jej śmiercią i wtedy już Sari nie uczyła. Pamiętam, jak w jej domu na warszawskim Mokotowie ogromnie stremowana zaśpiewałam „Pastorellę" Pergolesiego i arię „Voi che sapete" Mozarta. Słuchała mnie uważnie, a gdy skończyłam, ucałowała serdecznie i kazała mi „ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć". Od tego momentu nie istniało dla mnie nic oprócz śpiewu i fortepianu. Śpiewałam wszystkie nuty, jakie wpadły mi w ręce. Babcia Katarzyna, ta sama, która słuchała moich wprawek, urodziła się w dworku Trosiejki koło Świtezi. Jeszcze dzisiaj słyszę jej wschodni akcent, gdy opowiadała o naszej świętej wierze, o urodzie tamtejszego krajobrazu, obyczajach i miłości ludzkiej, o honorze i miłości do ojczyzny. Babcia recytowała poezję Mickiewicza i Odyńca z kresowym zaśpiewem, a wiersze Lermontowa czy Puszkina czytała w oryginale tak czysto, jakby była rodowitą Rosjanka. Z kolei dziadek, powstaniec wielkopolski, legionista, kochał grę na skrzypcach. Pochodził z Inowrocławia na Kujawach, więc doskonale znał niemiecki, bo to był przecież zabór pruski. Pamiętam, jak często śpiewał „Rotę" i „Marsyliankę wielkopolską", ale i „Lorelei" Liszta do słów Heinego. Czy można zatem mówić o przypadku, gdy wyrasta się z otoczenia, gdzie wszystko wokół jest muzyką i poezją? Ja je po prostu miałam we krwi. W duszy zresztą też.
Ale z romantycznych opowieści o dworku koło Świtezi, choćby najpiękniejszych, droga na światowe sceny operowe jest jednak bardzo daleka. Niektórym może się nawet wydawać, że niemożliwa do przebycia.