Nie ma doskonalszego, bardziej plastycznego i metaforycznego ukazania aktu stworzenia człowieka przez Boga niż namalowany w 1511 roku przez Michała Anioła Buonarrotiego fresk na sklepieniu tej świątyni. Nie ma też doskonalszego przedstawienia względności upływu czasu.
Czy komukolwiek lepiej udało się ukazać oblicze Boga Ojca? Najwspanialszy architekt świata jest tu zarazem sędziwy i piękny, dostojny, choć targany wielką namiętnością, przedwieczny, choć tak bardzo ludzki w swej fizjonomii, eteryczny, choć muskularny niczym olimpionik. Jak rzymski Jowisz, a przed nim grecki Zeus, chrześcijański Bóg Ojciec ukazany jest jako potężny mężczyzna, choć jednocześnie zdaje się lżejszy od powietrza, uwolniony od krępujących praw natury, unoszony przez gromadę zatrwożonych kreacją człowieka cherubów i naprężony niczym najnamiętniejszy kochanek, kiedy w ostatniej odsłonie miłosnego aktu przekazuje pierwszemu człowiekowi tchnienie życia.
Ludzka dłoń, ta sama, w której potomkowie Adama dzierżyć będą miecz, pióro i wiejadło, teraz w chwili tchnienia w nią ducha zdaje się być na granicy dwóch światów – materii nieożywionej i tej, którą wezwał do bytu ów najświętszy powiew. Patrząc na ten obraz, zdajemy się być świadkami ulotnie krótkiej chwili, efemerycznego ułamka dziejów, prapoczątku burzliwych relacji Boga i człowieka, kiedy duch wnika w materię. Czujemy się tak, jakby pozwolono nam podejrzeć największą, najważniejszą i najintymniejszą tajemnicę dotyczącą nas samych.
W geometrycznym, centralnym punkcie sklepienia kaplicy Sykstyńskiej, którą – jak głosi wieść – upodobał sobie na okazjonalne wizyty Duch Święty, nie znajduje się zatem wcale oblicze samego Stwórcy ani też jego dzieła, ale niewidzialnego, choć od razu dostrzegalnego, najczystszego aktu kreacji. Choć Bóg Ojciec zdaje się rozsadzać przestrzeń swoją niebiańską energią, obserwator odnosi wrażenie, że czas nagle zatrzymał się pomiędzy tym co niespełnione a czynem już dokonanym. Ta pauza w symfonii wszechświata zdaje się niczym zamarznięta górska rzeka, której spienione bałwany unoszą się nad kamieniami z zamiarem ich roztrzaskania, ale zmienione w sople lodu nigdy nie dosięgają swego celu.
Stwórca zdaje się całym swoim ciałem wyrażać ferment, który porusza sfery wszechświata, a jedynie budzony do życia człowiek wydaje się w tej całej eksplozji istnienia zachowywać największy spokój lub wręcz dziecinną obojętność.