Los nigdy mnie nie zetknął bezpośrednio z profesorem, ale studiując na Wydziale Elektrycznym AGH, uczyłem się z obszernej monografii autorstwa prof. Węglarza zatytułowanej „Maszyny elektryczne” i pamiętam, że był to naprawdę świetny podręcznik. To właśnie ten podręcznik sprawił, że doskonale sobie radziłem na laboratorium z różnymi elektrycznymi maszynami, których montaż i sterowanie koledzy chętnie zostawiali w moich rękach, bo to gwarantowało pozytywne zaliczenie ćwiczenia. Dzięki pilnemu studiowaniu książki prof. Węglarza zdałem potem celująco egzamin z tego trudnego przedmiotu, co na AGH nie było łatwe. No i dzięki tym studiom z monografią prof. Węglarza w ręce do dziś natychmiast rozumiem działanie każdej napotkanej maszyny elektrycznej, zwłaszcza najpopularniejszych silników asynchronicznych, co już nieraz mi się przydało.
Mam zresztą także dodatkowy powód sympatii dla uczonego, którego dzisiaj prezentuję. Otóż w mojej pracy zawodowej napotkałem najwybitniejszego chyba polskiego informatyka, prof. Jana Węglarza – syna profesora Józefa. Zaprzyjaźniliśmy się, gdy wybrani w 1991 r. w ogólnokrajowym głosowaniu wszystkich polskich naukowców działaliśmy razem w Komitecie Badań Naukowych, który w rządzie Tadeusza Mazowieckiego pełnił podobną rolę jak obecne Ministerstwo Nauki. Potem przez wiele lat zasiadaliśmy obaj w Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów Naukowych, przyznającej w Polsce habilitacje i profesury, a obecnie spotykamy się na zebraniach członków Polskiej Akademii Nauk. Jako rektor AGH nadałem prof. Janowi Węglarzowi najwyższe wyróżnienie akademickie: tytuł doktora honoris causa. Teraz więc mam szczególną przyjemność opowiadać o jego ojcu.
Trudne pierwsze lata życia
W dalszej treści tego felietonu będę się skupiał na stronie naukowej i inżynierskiej dokonań prof. Józefa Węglarza, ale warto może pokazać, z jak niskiej pozycji społecznej musiał on startować, żeby dotrzeć w końcu na parnas polskiej nauki.
Urodził się 18 lutego 1900 r. w Wiśniowej, wiosce malowniczo położonej w kotlinie między Beskidem Wyspowym a Makowskim. Był taki serial „Daleko od szosy” o aspiracjach i awansie syna rolnika, który wszystko musiał zdobywać ciężką pracą. W serialu pada bardzo znamienne zdanie na temat głównego bohatera: „On musiał się wspinać na palce po to, co u nas leży na podłodze”. W życiu prof. Józefa Węglarza było podobnie. Z jego rodzinnej Wiśniowej też wszędzie było daleko: ok. 10 km do Dobczyc (małe miasteczko w powiecie myślenickim), do Krakowa – 40 km.
Rodzice późniejszego profesora gospodarowali, a raczej biedowali na 16 morgach (ok. 8 ha) kamienistego gruntu. Oboje byli półanalfabetami, tzn. umieli czytać tylko pismo drukowane. Mieszkali w dwuizbowej chacie, z przyległą bezpośrednio oborą. Jedna izba była bielona wapnem, a kolor utrzymywała dzięki temu, że nie było w niej pieca, co oznacza, że zimą nie była zamieszkana, choć przyjmowano w niej księdza z kolędą. Druga miała ok. 30 metrów kwadratowych i stanowiła mieszkanie dla całej rodziny (z pięciorgiem dzieci), a także dla królików, kur, gołębi, a nawet krowy, jeśli była mleczna. W tej izbie był piec, z którego dym kierował się do sieni i ku dachowi, ale sporo go pozostawało. Stąd dorośli musieli chodzić pochyleni, by nie gryzł ich w oczy. Podłogę stanowiła ubita glina, czyli tzw. klepisko, a w zimie temperatura z trudem osiągała 15 stopni.