Taki komentarz towarzyszy w klasztorze Bernardynów w Warszawie, w dolnym korytarzu, obrazowi „Taniec śmierci”. Namalowano go na początku XIX wieku, ale jest przejawem pamięci tego, co działo się kilka stuleci wcześniej.
Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że koronawirus wskrzesi w zbiorowej świadomości obrazy nie tylko sprzed stulecia, z czasów grypy hiszpanki, ale także te rodem ze średniowiecza, gdy szalała czarna śmierć, dżuma. Była to najstraszniejsza zaraza, jaką w ogóle znają dzieje. Historycy obliczyli, że spowodowała śmierć jednej trzeciej, jeśli nie połowy, ówczesnej ludzkości. Prof. Władysław Szumowski ujął to tak: „Epidemia zaczęła się w Azji, być może w Mandżurii, skąd przeniosła się do Chin, gdzie miało wskutek tego wymrzeć kilkanaście milionów ludzi. Epidemia przeniosła się drogami handlowymi na zachód (...). Z wiosną 1348 r. zaraza objęła jak płomień miasta włoskie” („Historia medycyny”). Czy to aby czegoś nie przypomina?
Zanim świat doświadczył tej pandemii, śmierć, przez dziesiątki tysięcy lat, zdążyła zebrać w sumie miliardy istnień ludzkich. Ale nie w ten sposób – umierało się „indywidualnie”, a nie zbiorowo, każdy konał inaczej: rozszarpany przez dziką bestię, zabity podczas oblężenia, z głową roztrzaskaną kuflem w karczmie, podczas połogu, rażony apopleksją, więdnąc na suchoty, tonąc w rzece, otruty, z głodu itd.
Tym razem było inaczej: śmierć „kosiła równo”, bez powodu. Człowiek zdrowy jak ryba wychodził z kościoła, zamtuza, uniwersytetu i po kilku, kilkunastu godzinach już nie żył. Literatura, malarstwo, muzyka, generalnie – sztuka – jest zwierciadłem życia. Właśnie to zwierciadło ukazało niepodlegający reklamacji egalitaryzm.