Tego wieczoru, gdy w katedrze wawelskiej uroczyście po raz wtóry grzebano królewską parę Kazimierza Jagiellończyka i Elżbietę Rakuszankę, nie zapomnę nigdy. Działo się to 18 października 1973 r. Mam w oczach złocienie i fiolety rozjaśnionego jak nigdy dotąd wnętrza najwspanialszej z polskich świątyń, a w uszach dostojnie bijący dzwon Zygmunt. Było to bowiem jedno z najdonioślejszych wydarzeń na wawelskim wzgórzu w XX wieku.
Przed rozpoczęciem mszy kardynał Karol Wojtyła odzywa się tymi słowy (spisałem je prawie w całości z taśmy magnetofonowej):
„Arcybiskup krakowski wraz z kapitułą metropolitalną i całym Kościołem krakowskim prosi dzisiaj o szczególną, niezwykłą posługę religijną. W związku z odnawianiem kaplicy świętokrzyskiej wydobyliśmy z największą czcią szczątki doczesne wielkiego króla Kazimierza Jagiellończyka oraz jego małżonki królowej Elżbiety, matki królów. Po badaniach naukowych pragniemy dzisiaj te doczesne szczątki naszych władców sprzed 500 lat pogrzebać powtórnie (...). Zwracamy się do Waszej Eminencji, do Waszych Ekscelencji, ażeby zechcieli przewodniczyć temu aktowi religijnemu, przez który oddajemy zarazem cześć naszej polskiej i chrześcijańskiej przeszłości, a także potwierdzamy ciągłość dziejów za naszych dni”.
Tak mówił w ów wieczór gospodarz wawelskiej katedry, który nawet przez moment nie mógł przypuszczać (chyba że uwierzył w przepowiednię ojca Pio z czasów powojennych studiów w Rzymie), że za pięć lat zasiądzie na papieskim tronie. Tak mówił o wielkim władcy Polski i Litwy, mimo że wiedział, iż wobec polityki ówczesnej Stolicy Apostolskiej – osłabionej po XIV-wiecznym kryzysie papiestwa i Kościoła, przychylnej dla Krzyżaków – król Kazimierz, powodowany podstawowymi dylematami swego państwa, zagroził wręcz oderwaniem Kościoła polskiego od Rzymu!
Jak komuniści zlekceważyli pogrzeb króla Polski
Przy powtórnym pogrzebie bodaj najwybitniejszego naszego monarchy nie grały werble. Nie było kompanii honorowej wojska ani armatnich salutów. Mimo zaproszeń wystosowanych do najwyższych władz, nie zjawił się nikt, nawet prezydent Krakowa, choć przy takiej okazji powinien przybyć przewodniczący Rady Państwa. Nie wiem, co sądzić o mentalności tamtej ekipy rządzącej, niemniej zbojkotowanie przez oficjalne władze takiej okazji (np. naczelnik Józef Piłsudski do czegoś takiego by nie dopuścił), nie może kojarzyć się z jakimkolwiek rozsądnym politycznym myśleniem. Był to wynik owego osobliwego klimatu politycznego. Ekipie rządzącej zapewne wydawało się, iż nie wysyłając przedstawiciela odpowiedniej rangi, a nawet nie zabiegając o należytą reprezentację władz państwowych, uda się całą sprawę wyciszyć, a przy okazji – co tu ukrywać – zlekceważyć hierarchię kościelną, a szczególnie prymasa Stefana kard. Wyszyńskiego i kardynała Karola Wojtyłę. Ale cóż tu zawinił wielki król wraz z królową? W ten oto sposób ówczesne władze sobie jeno krzywdę wyrządziły i państwu, które reprezentowały. Wszak ich obecność i stworzenie należytej protokolarnej oprawy zaświadczałoby właśnie o niczym innym, jak o ciągłości dziejów państwa, którą przybyciem potwierdzają.