Według danych naszego wywiadu w Warszawie nie ma żadnego powstania. Są tylko pojedyncze potyczki z Niemcami” – Stalin pozwolił sobie w rozmowie z polskim premierem Stanisławem Mikołajczykiem na typowe dla siebie absurdalnie bezczelne kłamstwo. Rozmawiali 3 sierpnia 1944 r., a Mikołajczyk, przebywający w Moskwie od 30 lipca, próbował przekonać sowieckiego dyktatora do pomocy powstańcom. Trzy dni później polski premier przyszedł na spotkanie z przywódcą ZSRR dużo lepiej przygotowany. Odczytał mu depeszę wysłaną z Warszawy przez kapitana Konstantina Kaługina, funkcjonariusza sowieckiego wywiadu, przebywającego przy dowództwie AK w Warszawie. „Jestem w osobistym kontakcie z kierownictwem garnizonu Warszawy, który prowadzi bohaterską partyzancką walkę narodu za ojczyznę przeciwko hitlerowskim bandytom. Po zorientowaniu się w ogólnej sytuacji wojennej doszedłem do wniosku, że pomimo bohaterskiej postawy wojska i ludności całej Warszawy w mieście istnieją następujące potrzeby, pokrycie których pozwoliłoby przyspieszyć zwycięstwo w walce z naszym wspólnym wrogiem. Oni potrzebują: amunicji do broni automatycznej, granatów i kb. ppanc. (…) Uprzejmie proszę, skierujcie ogień artylerii na mosty przez Wisłę w obrębie Warszawy, na Ogród Saski, Aleje Jerozolimskie, jako główne drogi ruchu wojsk niemieckich. Nieprzyjaciel bombarduje z lotnisk Okęcie i Bielany. Bohaterska ludność Warszawy wierzy, że za kilka godzin nadejdzie wasza zbrojna pomoc. Proszę o pomoc w nawiązaniu łączności z marszałkiem Rokossowskim. Z Grupy Czarnego 66804 Warszawa, kpt. Kaługin Konstantin”.
Ta wiadomość wprawiła Stalina w konsternację. „Kim jest ten cały Kaługin i co robi w Warszawie?” – mógł pomyśleć sowiecki dyktator. Po latach historycy wciąż nie mają pewności, kim on był, jaką miał właściwie misję i w jaki sposób znalazł się tak blisko dowództwa AK. Wiadomo jednak, że w trakcie powstania warszawskiego dowództwo polskiej armii podziemnej wykorzystywało go jako pośrednika w kontaktach z Sowietami. 20 września 1944 r. Kaługin przeprawił się przez Wisłę na Pragę i spotkał się z dowódcą walczącej pod kontrolą Rosjan 1. Armii LWP gen. Zygmuntem Berlingiem. Wkrótce potem tajemniczy sowiecki wywiadowca został aresztowany i na dziesięć lat wywieziony do łagru. Wygląda więc na to, że bez względu na to, jaka była jego ówczesna misja, to nie miała ona aprobaty Stalina. Mało prawdopodobne, by w systemie stalinowskim funkcjonariusz służb specjalnych podejmował się tak tajemniczych międzynarodowych gier z własnej inicjatywy. Czyżby więc został wysłany do dowództwa AK – bez wiedzy Stalina! – przez Ławrientija Berię lub jego zastępcę Wsiewołoda Miekułowa?
Gra na Mikołajczyka
Pisząc o planach Berii dotyczących powstania warszawskiego, skazani jesteśmy niestety na wiele domysłów. Rosyjskie tajne służby bardzo niechętnie dzielą się przecież swoimi archiwami. W całej tej historii jest jednak zastanawiająco dużo poszlak wskazujących na próbę realizacji latem 1944 r. scenariusza napisanego na Łubiance, wbrew Stalinowi. Scenariusza, którego sukces miał zapewnić to, że ludzie wyznaczeni przez Berię znajdą się na samych szczytach władzy w Polsce.
Francuska sowietolog prof. Françoise Thom ustaliła, że jednym z kontaktów Berii z polskimi władzami w Londynie był Józef Retinger, najbliższy doradca gen. Władysława Sikorskiego. W kwietniu 1944 r. Retinger został przerzucony do Polski jako cichociemny o pseudonimie Salamander. W Warszawie prowadził rozmowy z kierownictwem AK i PPR. Najprawdopodobniej dotyczyły one utworzenia rządu łączącego opcję londyńską i moskiewską. Prawdopodobnie byłby to rząd z Mikołajczykiem, Borem-Komorowskim, Pużakiem, Berlingiem czy Spychalskim, ale już bez Bieruta, Bermana czy Minca.
Powitanie premiera Stanisława Mikołajczyka po powrocie z wizyty w ZSRR, 13 sierpnia 1944 r.