Jego imienia kroniki nie zapisały. Wiadomo jedynie, że był drwalem i mieszkał w małej chatce gdzieś w podkrakowskich lasach. Nie interesował się wielkim światem, a wielki świat nie interesował się nim. Aż do 19 czerwca 1574 r. Wtedy to w środku nocy prostego rębacza wyrwało ze snu natarczywe dobijanie się do drzwi. Otworzył je i nagle wbrew swojej woli stał się jednym z bohaterów opowieści, która do dzisiaj jest wspominana w podręcznikach historii. Nieproszeni goście byli ubrani z cudzoziemska, mówili jakąś przedziwną, zupełnie niezrozumiałą dla prostego drwala mową i byli bardzo zdenerwowani. Właściciel leśnej chatki nie spodziewał się z ich strony niczego dobrego. Był więc w szoku, gdy poprosili go o pomoc i sypnęli złotem. To go nieco uspokoiło i skłoniło do współpracy. Wskazał im drogę, o którą pytali, i podpowiedział, jak przebyć gęsty bór. Po krótkim odpoczynku jeźdźcy odjechali. Przymusowy przewodnik nie wiedział, że wśród nich był sam król Henryk I, zwany w Polsce Walezym. Nie wiedział także, że władca porzucał właśnie w pośpiechu i w tajemnicy swoje królestwo, a z zamku wawelskiego ruszyła już pogoń, którą prowadził podkomorzy koronny Jan Tęczyński. I zapewne szybko doścignęłaby uciekiniera, gdyby nie pomoc ubogiego drwala. Kto wie, jak potoczyłyby się wówczas nasze dzieje?
Wracaj do Paryża
Henryk Walezy przebywał w Polsce od kilku miesięcy. Przez ten czas nie pokochał swojej nowej ojczyzny, ale mając w perspektywie długie panowanie (miał zaledwie 22 lata), powoli zaczynał się przyzwyczajać do nowych warunków, w jakich przyszło mu egzystować. Wszystko zmieniło się na początku czerwca. Wtedy to otrzymał list od swojej matki Katarzyny Medycejskiej. Donosiła w nim, że zmarł jego brat, król Francji Karol IX, i w histerycznym tonie wzywała go do natychmiastowego powrotu do Paryża. Król musiał podjąć szybką decyzję. Zwołał posiedzenie rady królewskiej i zakomunikował, że musi jechać do Francji. Senatorowi byli zgodni: najpierw trzeba zwołać sejm i uzyskać jego zgodę na tymczasowe opuszczenie kraju przez władcę. Henryk udał, że werdykt akceptuje, ale w głębi duszy wiedział, że zwoływanie posłów potrwa zbyt długo, a on nie miał czasu. Każdy dzień zwłoki mógł go kosztować koronę Kapetyngów, a na to nie mógł sobie pozwolić.
Przygotowania do ucieczki trwały prawie dwa tygodnie. Zaufani posłańcy Walezego przygotowali na trasie planowanej ucieczki punkty kontaktowe i rozmieścili konie na zmianę. Termin ucieczki wyznaczono ostatecznie na noc z 18 na 19 czerwca. Kiedy na Wawelu zgasły ostatnie światła, do królewskich komnat przemknęli niczym duchy czterej mężczyźni: oficer gwardii królewskiej Nicholas de Larchant, mistrz garderoby króla Gilles de Souvré, zaufany lokaj Jan du Halde oraz lekarz nadworny Marc Miron. Henryk, który udawał, że śpi, na ich widok zerwał się na równie nogi. Dworzanie pomogli mu się przebrać w strój podróżny i cała piątka chyłkiem wymknęła się nad Wisłę przez boczną furtę wychodzącą w stronę Kazimierza, a potem skierowali się na Zwierzyniec, gdzie przy opuszczonej kaplicy czekało kilku kolejnych dworzan z końmi. Puszczono się cwałem, zmieniając wierzchowce w umówionych miejscach.
Na jednym z punktów kontaktowych mieli czekać Guy de Faur de Pibrac, nadworny profesor wymowy, i Rene de Villequier, dawny wychowawca króla i jego powiernik. Towarzyszyć mieli im przewodnicy i tłumacze, niezbędni w dalszej podróży przez nieznany kraj. I tu pojawił się pierwszy problem. Pibrac i Villequier w ciemnościach zgubili drogę i nie stawili się na czas. Henryk kazał ruszać dalej, jednak podróż bez przewodników przez gęsty las nie była dobrym pomysłem. Francuzi długo błąkali się po kniei. W końcu uciekinierom dopisało szczęście. Larchant i Souvré spostrzegli w oddali słabe światełko. W ten sposób dotarli do chaty drwala, który pomógł im w dalszej ucieczce. Przez całą noc jechali galopem i o świcie dotarli do Zatorza, oddalonego od Krakowa o 40 km. Henryk był wyczerpany, zarządził więc krótki postój w miejscowym zamku. Natarł skronie winem, wypił kieliszek i ruszył w dalszą drogę. Do przygranicznego Oświęcimia.
Co ciekawe, wymykający się z zamku wawelskiego król został niemal od razu zauważony przez nadwornego kucharza Antoniego, który obudził królewskiego kuchmistrza Alamaniego, a ten bez zwłoki udał się do komnat podkomorzego koronnego i kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiego. Podkomorzy od razu zdał sobie sprawę, że sytuacja jest poważna, więc rozkazał budzić wojewodę krakowskiego Piotra Zborowskiego i biskupa kujawskiego Stanisława Karnkowskiego. Razem uradzili, że najpierw muszą się upewnić, czy przypadkiem król nie wrócił do swoich komnat. Kiedy pukanie do drzwi nie przyniosło rezultatu, Tęczyński rozkazał je wyważyć. W pomieszczeniu zastał jedynie królewskich paziów, którzy przerażeni tłumaczyli, że król zabronił im otwierać.