Materiał powstał we współpracy z PKP

Wczoraj po raz siódmy obchodziliśmy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, upamiętniający bojowników antykomunistycznego podziemia. W zasadzie powinien to być dzień pamięci powstania przeciw siłowej sowietyzacji Polski. Podręczniki historii tak tej walki nie nazywają, mimo że było to powstanie w pełnym znaczeniu tego słowa, a udział wzięło w nim 80–180 tys. partyzantów antykomunistycznych.

Propaganda peerelowska ukazywała ich jako bandytów, warchołów i pieniaczy, którzy zabijali żołnierzy ludowego Wojska Polskiego, funkcjonariuszy UB, milicji obywatelskiej, urzędników komunistycznej administracji czy lokalnych działaczy Polskiej Partii Robotniczej. Niezłomni żołnierze AK i NSZ byli przedstawiani jako bezwzględni mordercy palący wsie, mordujący chłopów, grabiący majątki ludzi „pragnących spokojnie żyć w nowej socjalistycznej rzeczywistości”.

Przez blisko pół wieku istnienia PRL posłuszni wytycznym Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk polscy filmowcy, pisarze czy dziennikarze mistrzowsko oczerniali patriotów walczących o swoją godność i wolność. Nikt nie zająknął się o fali terroru, jaki siały oddziały NKWD, NKGB i Smiersz wśród polskiej ludności cywilnej. A przecież brutalne aresztowania i akcje deportacyjne objęły wszystkie anektowane przez Sowietów obszary II Rzeczypospolitej już w 1944 r. Tylko z województw wileńskiego i nowogródzkiego do grudnia 1944 r. deportowano w głąb ZSRR ok. 80 tys. naszych rodaków. O skali przemocy świadczy raport podpułkownika Władysława Liniarskiego, wysłany 27 marca 1945 r. do Centrali i Komendy Głównej Armii Krajowej: „Krwawa okupacja sowiecka bestialstwem przewyższyła niemiecką. Aresztowania w każdej wsi, mordy, gwałcenie dziewcząt, grabież. Aresztowanych dziesiątki tysięcy; wywożą w nieznanym kierunku na amerykańskich samochodach lub torturują nagich w lochach z wodą”. Na zagrabionych kresach Rzeczypospolitej terror przybrał jawny charakter. To była zagłada polskiej kultury, religii i języka. Wobec tak skrajnego bezprawia siły zbrojne państwa podziemnego nie mogły pozostawać obojętne. Działające na tych terenach oddziały AK pod dowództwem takich ludzi, jak Czesław Zajączkowski, Jan Borysewicz czy Anatol Radziwonik, wbrew rozkazom komendanta głównego czynnie wystąpiły w obronie ludności polskiej. To nie byli pieniacze ani żądni rozlewu krwi watażkowie, jak ich ukazywała komunistyczna propaganda, ale ludzie, którzy w desperacji próbowali ratować rodaków przed nieporównywalnie silniejszym agresorem. Ich determinację wzmacniały coraz straszniejsze wieści o losie ich towarzyszy walki, którzy po ujawnieniu się zostali wywiezieni do sowieckich obozów koncentracyjnych, zbudowanych m.in. koło Kruślina, wśród bagien Kraskowa Włodawskiego czy w Lubartowie pod Lublinem. Powstanie antykomunistyczne w latach 1944–1953 nie było zatem aktem nieposłuszeństwa czy próbą przedłużenia wyniszczającej Polskę wojny, ale wymuszoną przez Sowietów i ich komunistycznych wasali obroną przed upodleniem polskich środowisk patriotycznych.