II wojna światowa: Zbrodnia nad rzeką Kwai

Kolej tajsko-birmańska miała ułatwić Japończykom inwazję na brytyjskie Indie. Przy jej budowie zginęło ponad sto tysięcy ludzi – jeńców wojennych i przymusowych robotników z Azji.

Aktualizacja: 31.08.2023 17:54 Publikacja: 22.02.2018 15:14

Budowniczych „kolei śmierci” Japończycy zmuszali do morderczego wysiłku

Budowniczych „kolei śmierci” Japończycy zmuszali do morderczego wysiłku

Foto: wikipedia

Gdyby w Indochinach, tak jak w Polsce, dymiły kominy Auschwitz-Birkenau czy Treblinki, może śmierć stu tysięcy ludzi przy budowie kolei wydawałaby się drobnym epizodem. Ale japońscy okupanci nie dopuszczali się ludobójstwa na taką skalę jak nazistowscy Niemcy. Dla nich zarówno jeńcy, jak i podbite ludy były głównie tanią siłą roboczą. Należało wyssać z nich energię do granic możliwości. Do ostatniej kropli potu. Dlatego śmierć tych stu tysięcy stała się symbolem zbrodni wojennych we wschodniej Azji. Dlatego celebruje się i wciąż pamięta most na rzece Kwai.

Kto zbudował most na rzece Kwai?

Kiedyś zapadła wioska utopiona w indochińskiej dżungli. Dziś Kanchanaburi to centrum historycznego przemysłu, odwiedzane przez dziesiątki tysięcy turystów. Wszystko za sprawą mostu, który wciąż łączy brzegi rzeki tuż za miastem. Wokół cała gadżetologia, pomniki, stragany z pamiątkami, tubylcy oferujący komplet widokówek, ale to, co najbardziej przyciąga wzrok, to zadbany cmentarz wojenny z prawie siedmioma tysiącami grobów, otoczony odnowionym murem, ze świeżo przystrzyżoną trawą. Nie ma na nim pomników, tylko maleńkie tabliczki 40 na 30 cm z imieniem i nazwiskiem, symbolem rodzaju broni, datami urodzenia i śmierci oraz krótkim memento. Przy niektórych świeże kwiaty albo doczepiona tabliczka: kochanemu tacie, wierni do końca córka, syn, rodzina. Więc bywają wciąż na tych grobach potomkowie zmarłych budowniczych mostu. Anglicy, Holendrzy, Australijczycy. Tych pierwszych pochowano tu najwięcej, bo ponad 3500. Holendrów jest nieco mniej, niemal 2000, Australijczyków około 1400. Wszyscy chowani pierwotnie w dżungli, a potem przeniesieni na ten cmentarz. Czy istnieje pewność, że pod każdą tablicą są odpowiednie zwłoki? Nikt nie potrafi na takie pytanie odpowiedzieć. – Tu leży z pewnością dr Donald Purdie, profesor chemii z Singapuru. Zmarł w maju 1943. Miał szczęście, że jego grób zidentyfikowano. Dziesiątki tysięcy zwłok przepadły w dżungli bezimiennie – mówi przewodnik.

Mało kto usłyszałby o śmierci tysięcy alianckich jeńców, gdyby nie film. Słynny obraz „Most na rzece Kwai” Davida Leana z 1957 r. zdobył aż siedem Oscarów i przeszedł do klasyki kina wojennego. Zagrały w nim wielkie gwiazdy tamtych czasów: Alec Guinness, Jack Howkins, a Wiliam Holden zamiast gwiazdorskiego honorarium zdecydował się na udział w zyskach, tak mocno był przekonany o sukcesie filmu. Oczywiście się nie zawiódł. „Most” stał się wielkim hitem, a jego ścieżka dźwiękowa do dziś jest grana przez wszystkie orkiestry wojskowe świata. Co ciekawe, film Leana nie tylko da się wciąż oglądać, co napełnia wiarą w istnienie kinowych arcydzieł, ale też wytworzył cały przemysł wokół rzeki Kwai. Trudno tu nie trafić. To punkt obowiązkowy każdej brytyjskiej czy amerykańskiej wycieczki do Tajlandii. Kanchanaburi obrosło w knajpy i sklepiki, są tu całkiem przyzwoite chodniki i przynajmniej dwa muzea poświęcone budowie kolei. W centralnym miejscu cmentarz, a obok brzegi rzeki łączy słynny most. Wciąż ten sam, który budowali jeńcy. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945 r. wymieniono tylko dwa środkowe przęsła. Jest i pociąg, choć to tylko kolorowa turystyczna kolejka wożąca gości na odcinku kilkuset metrów. Swoją drogą trudno się obronić przed myślą, że pasuje tu jak karuzela pośrodku muzeum na lubelskim Majdanku.

Most na rzece Kwai. Punkt obowiązkowy dla wycieczek do Tajlandii

Zamysł budowy przecinającej Indochiny linii kolejowej między Bangkokiem i Rangunem pojawił się już na początku XX wieku, ale po dokładnym przestudiowaniu warunków terenowych wydał się Brytyjczykom kompletnie szalony. Zbyt gęsta była tu dżungla, zbyt dużo gór, zbyt wiele rzek. Inwestycja pochłonęłaby niewspółmiernie dużo środków w proporcji do zysków handlowych. To, co Brytyjczykom wydało się nieopłacalne, dla Japończyków okazało się konieczne. W marcu 1942 r. z terenu sojuszniczej Tajlandii dokonali inwazji na brytyjską Burmę i po jej szybkim zajęciu szykowali się do skoku na perłę w kolonialnej koronie Londynu – Indie. Dekan był jednak świetnie broniony. Dla Japończyków nieosiągalny bez dobrego zaopatrzenia i szybkiego przerzucania rezerw. Armia cesarza cierpiała w Burmie na ciągłe deficyty uzbrojenia i żołnierzy. Po klęsce pod Midway szlaki morskie nie były pewne, a japońskie konwoje po przekroczeniu cieśniny Malakka często szły na dno wskutek aktywności alianckich okrętów podwodnych. Tokio nie miało więc wyjścia i podjęło decyzję o realizacji porzuconej przez Brytyjczyków idei kolei tajsko-burmańskiej. Inwestycja musiała pociągnąć za sobą niebywałe koszty, ale Japończycy się tym nie przejmowali. Mieli przecież tanią siłę roboczą. Alianckich jeńców i niewolniczą siłę roboczą z południowej Azji.

„Kolej śmierci”, bo tak ją nazwano po latach, była jedną z najtrudniejszych, ale też najszybciej zrealizowanych inwestycji w historii infrastruktury transportowej. Liczącą 415 kilometrów trasę kolejową przez dżunglę, budowano od czerwca 1942 r. do października 1943 r. Do dziś trwają spory, ilu ludzi uczestniczyło w budowie. Australijskie źródła podają, że nawet 330 tysięcy. Inne, ostrożniejsze, liczbę robotników przymusowych z Azji szacują przynajmniej na 180 tysięcy i około 60 tysięcy jeńców wojennych ściągniętych z obozów w całej Azji Wschodniej. Najliczniej reprezentowany był brytyjski garnizon zdobytej przez Japończyków w lutym 1942 r. twierdzy Singapur. Wśród jeńców byli również Holendrzy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Amerykanie, Hindusi, a nawet Kanadyjczycy. Zgromadzono ich w dziesiątkach obozów wzdłuż planowanej trasy kolei. Do ich obowiązków należało wycinanie dżungli (to była najcięższa z prac, śmiertelność przy wycince sięgała nawet 90 proc.), przebijanie tuneli przez góry i wzgórza, budowanie nasypów, kładzenie trakcji kolejowej i budowanie mostów. Do legendy przeszły te ostatnie, zwłaszcza most nr 277 na rzece Mae Klong, wokół którego akcję swojej sfilmowanej powieści „Most na rzece Kwai” umieścił Pierre Boulle. Czy konstrukcja tego jedynego żelaznego mostu była w istocie najtrudniejsza i najbardziej zabójcza dla jeńców? Tu zdania są podzielone, acz właśnie to żelazne straszydło o długości 346 metrów stało się symbolem „kolei śmierci”.

Budowa mostu na rzece Kwai. Jeńcy marli jak muchy

Jakie warunki panowały przy budowie kolei? Historycy nie mają wątpliwości, że film Davida Leana pokazuje dość cukierkowy obraz rzeczywistości. Sam klimat i warunki atmosferyczne były zabójcze. Jeńcy umierali jak muchy na malarię, dyzenterię i inne choroby tropikalne. Przy przebijaniu się przez dżunglę równie wielkim zagrożeniem były jadowite węże i skorpiony. W przemoczonych namiotach przemoczeni ludzie niemal wsiąkali w ziemię. Jeden z pamiętnikarzy wspomina: „Warunki były straszliwe; na niskich bambusowych łóżkach oganialiśmy się wieczorem przed komarami tylko po to, by w nocy mogły wysysać z nas krew armie pluskiew”.

Japończycy nie przesadzali z dietą dla przymusowych robotników. Porcje żywności były minimalne, przez co większość robotników cierpiała na chroniczne niedożywienie. Wielu umarło z głodu. Nie mniej od morderczej dyscypliny wymuszanej przez japońskich nadzorców. Jeńców bito i torturowano. Za cięższe przewinienia bez namysłu rozstrzeliwano. Zdarzały się też przypadki wyjątkowego okrucieństwa, jak ten wobec trzech australijskich jeńców, którzy z głodu i desperacji zaszlachtowali napotkanego bawoła. Schwytani przez strażników zostali pobici kijem bejsbolowym i ukrzyżowani z użyciem drutu kolczastego. W pełnym słońcu konali z głodu i pragnienia przez kilka dni. Tylko jeden z nich, Herbert James „Ringer” Edwards, przeżył 63-godzinną torturę.

Ilu jeńców zginęło przy budowie mostu na rzece Kwai?

Bilans budowy kolei? Śmierć przynajmniej 90 tysięcy azjatyckich niewolników i 16 tysięcy jeńców. Wśród tych ostatnich najliczniejsi byli Brytyjczycy. W tajlandzkich i burmańskich lasach zostało ich około 6,5 tysiąca. W większości byli to bardzo młodzi ludzie. Ledwie dwudziestoletni. To ich grobów na trzech zbiorczych cmentarzach jest najwięcej. Najszybciej ginęli jednak oficerowie. Dla ludzi po czterdziestce, często chorych już wcześniej na malarię, warunki klimatyczne musiały być zabójcze. Budowa kolei tajsko-burmańskiej dostarczyła również przykładów niebywałego heroizmu. Do legendy przeszedł holenderski lekarz dr Henri Hekking, który dokonywał cudów, by ratować chorych i rannych. Jego podopieczni wspominali potem przez dziesięciolecia nie tylko jego iście „szamańskie” moce, ale i nieskończoną inwencję w wymyślaniu prymitywnych, lecz w tych warunkach niezbędnych, akcesoriów medycznych.

Gdyby w Indochinach, tak jak w Polsce, dymiły kominy Auschwitz-Birkenau czy Treblinki, może śmierć stu tysięcy ludzi przy budowie kolei wydawałaby się drobnym epizodem. Ale japońscy okupanci nie dopuszczali się ludobójstwa na taką skalę jak nazistowscy Niemcy. Dla nich zarówno jeńcy, jak i podbite ludy były głównie tanią siłą roboczą. Należało wyssać z nich energię do granic możliwości. Do ostatniej kropli potu. Dlatego śmierć tych stu tysięcy stała się symbolem zbrodni wojennych we wschodniej Azji. Dlatego celebruje się i wciąż pamięta most na rzece Kwai.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie