Zamordować władcę: Karnawał zabójców

Od wieków krwawe obalenie panującego, choć uznawane za odrażającą zbrodnię, praktykowane jest z zadziwiającą regularnością.

Aktualizacja: 04.11.2017 21:37 Publikacja: 02.11.2017 16:07

„I ty, Brutusie, przeciwko mnie?” – scena zabójstwa Cezara w filmie „Juliusz Cezar” (1953 r.) w reży

„I ty, Brutusie, przeciwko mnie?” – scena zabójstwa Cezara w filmie „Juliusz Cezar” (1953 r.) w reżyserii Josepha L. Mankiewicza

Foto: afp

Początków nowoczesności należy szukać w czasach, gdy historia staje się własnością zwykłych ludzi. Kiedy to właśnie oni pojawiają się na światowej scenie zarówno w roli pełnoprawnych uczestników, jak i kreatorów dziejowego widowiska. Niewiele wiadomo o Pawle i Marii Czołgoszach. Nie jest nawet pewne, czy tak brzmiało ich prawdziwe nazwisko. Autorzy popularyzujący wiedzę historyczną przedstawiają ich jako polskich emigrantów, którzy opuścili stary kraj w pierwszych latach po upadku powstania styczniowego, ale jeśli przypomnimy, że wyruszali na swoją transoceaniczną wyprawę gdzieś spod Grodna, a może spod Wilna, równie dobrze mogliby być dzisiaj nazywani Białorusinami lub nawet Litwinami (niewykluczone, że pierwotnie ich nazwisko brzmiało: Żołgys) – w II połowie XIX stulecia na ziemiach byłego Wielkiego Księstwa, leżących w granicach zaboru rosyjskiego, kwestie tożsamości etnicznej były wciąż bardzo płynne. Wiemy natomiast, że gdy osiedli już na dobre w stanie Michigan, urodził im się syn, Leon Franciszek, jedno z dzieci z dość licznego potomstwa. Leon był niewysoki, raczej wątłej budowy, nie odznaczał się też nadzwyczajnymi przymiotami intelektualnymi. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ale lubił czytać. I był podatny na idee.

Pod koniec swojego krótkiego życia zainteresowały go zwłaszcza koncepcje anarchistów. Uczęszczał na prelekcje Emmy Goldman, czytał środowiskowe pisma, imponował mu Gaetano Bresci, który w 1900 r. pozbawił życia króla Włoch. Nie sposób ustalić, jak zinterpretował teorie kontestatorów władzy – pozostały tylko skrawki korespondencji i przypisywane mu słowa. Znane są czyny zainspirowane tymi teoriami. 6 września 1901 r. na terenie wystawy panamerykańskiej w Buffalo niespełna 30-letni były pracownik huty Leon Czołgosz ranił, jak się potem okazało – śmiertelnie, prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya. Prezydent był powszechnie lubiany i szanowany, zamach wywołał więc ogromne oburzenie i potępienie wobec wszelkich radykalnych ruchów politycznych. Rzecz w tym, że Czołgosz żadnego takiego ruchu nie reprezentował. Jeśli określenie „absurdalny” w ogóle można odnieść do zbrodni, ta niewątpliwie była absurdalna. Była też jednak zwiastunem epoki zwykłych ludzi, którzy tworzą historię. Niestety, również historię zabójstw politycznych.

Idy sprawiedliwych

Przednowoczesne dzieje zbrodni nie obfitowały w tak „demokratyczne” przykłady albo, mówiąc precyzyjniej, takie nie zostały utrwalone przez kronikarzy. I w okresie biblijnym, i w starożytności, i we wczesnych okresach nowożytnej Europy ujawnić można interesujący paradoks: krwawe obalenie panującego, choć uznawane za odrażające, praktykowane jednak z regularnością i entuzjazmem wskazującym na co najmniej tolerowaną konwencję, zarezerwowane było dla jednostek wyjątkowych i świadomych ciężaru swoich czynów. Zamachy były dobrze umotywowane, w każdym razie z perspektywy samych zamachowców i ich stronników.

Marek Juniusz Brutus, z którego imieniem nierozerwalnie łączą się idy marcowe, wyznaczające święto ku czci boga wojny i środek miesiąca w kalendarzu rzymskim, a także, według legendy, ostatnie słowa Julisza Cezara: „Et tu, Brute?” (które nie znajdują potwierdzenia w pracach rzymskich historyków, znalazły natomiast wieczny pomnik w tragedii Szekspira), należał do jednego z najlepszych rodów patrycjatu i był bliskim przyjacielem władcy imperium. Wziął udział w haniebnym morderstwie w idy marcowe 44 r. p.n.e. nie z powodów osobistych, nie miał przecież nic do zyskania (poza władzą nad Rzymem – dodaliby złośliwi), ale ze szlachetnych pobudek. Uwielbianym przez lud mężem opatrznościowym cesarstwa zawładnęła bowiem nieposkromiona ambicja każąca mu z pogardą podeptać największe ideały republiki i sięgnąć po władzę niemal absolutną. Brutus skierował ostrze sztyletu nie przeciw przyjacielowi i mentorowi (a jak chcą niektórzy z dziejopisarzy – nawet własnemu ojcu), lecz przeciw przyszłemu tyranowi, którego pycha mogła doprowadzić Rzym do zguby. Obaj byli ofiarami, Cezar – swych żądz, Brutus – obywatelskiego obowiązku. I nie ma tu znaczenia fakt, że żadne dowody nie potwierdzają popularnej i wędrującej przez stulecia wersji, jakoby to cios Brutusa okazał się rozstrzygający, nie sposób nawet ustalić bez wątpliwości, czy Brutus w ogóle zadał jakiś cios – spiskowcy uderzyli wszak w dużej grupie. Ważne jest natomiast, że imię Brutusa nie stało się jednoznacznym synonimem zdrady i występku, jak to miało miejsce w przypadku wielu późniejszych królobójców, a lektura wielkiego dzieła Szekspira zmusza do zastanowienia, po czyjej właściwie stronie leży sympatia autora.

Skoro już mowa o bohaterach szekspirowskich, zbliżone do losów Brutusa są dramatyczne perypetie Makbeta. Jak Brutus pozbawił życia Cezara, tak Makbet, a właściwie Mac Bethad mac Findlaích, król Szkocji, zabił swego poprzednika na tronie, Duncana, by przynieść ulgę poddanym. Owszem, był pretendentem, a zabójstwo (lub rycerski pojedynek podczas regularnej potyczki w innych odsłonach tej opowieści) dawało zwycięzcy bardzo wymierne korzyści, bo usuwało ostatnią przeszkodę na drodze do tytułu królewskiego. Z historycznego punktu widzenia był to jedynie kolejny etap zawikłanej dynastycznej rozgrywki, akt krwawego przejęcia władzy przez jedną z zainteresowanych i uprawnionych stron. Lecz choć tym razem angielski dramaturg potraktował swego bohatera bezlitośnie, w pamięci potomnych zabity pozostał władcą nieudolnym i aroganckim, jego zabójca zaś zapisał się jako ten, który przywrócił porządek.

Nawet jeśli ofiarą padał nie tyle władca charyzmatyczny, ile człowiek symbol, zabójca był narzędziem ponadludzkiej sprawiedliwości. Spójrzmy na czasy religijnego zamętu w pięknej, ale zbrukanej bratobójczą walką Francji. Niebezpieczne to były czasy dla rządzących. W lutym 1563 r. młodzieniec z szacownego rodu, a do tego fanatyczny protestant, Jean Poltrot de Méré, zabija Franciszka Gwizjusza, niekwestionowanego lidera frakcji katolickiej. Jakby mało było potem krwi przelanej w Noc Świętego Bartłomieja, Gwizjusze nie poprzestają na tym akcie zbiorowej zemsty. Znajdują narzędzie. Jacques Clément to dziecko swojej epoki. Młody, niewinny, nieskażony początkowo trywialnymi słabostkami doczesności dominikanin pewien jest, prócz głębi swej wiary, jednego: zło tego świata rodzi się w sercach i umysłach hugenotów, a sprzyjający im król Henryk III Walezy (tak, ten sam groteskowy monarcha, któremu przytrafiło się chwilę wcześniej zasiadać na polskim tronie i który z przedziwnej krainy „wschodnich barbarzyńców” po prostu uciekł), mimo że katolik, jest winny bardziej nawet niż pogrążeni w grzechu heretycy. Kiedy zatem katolicki król Henryk III po tajemniczej śmierci swego oficjalnego stronnika, a w rzeczywistości zaprzysięgłego wroga, ultrakatolika Henryka de Guise (kolejny Gwizjusz) oblega równie ultrakatolicki Paryż w porozumieniu z wrażym wodzem protestantów Henrykiem Nawarskim, dominikański miecz Boży – Clément – jest całkowicie przekonany, że wypełnia świętą misję: zostaje ukradkiem wpuszczony do obozu panującego i przebija króla nożem. W tym punkcie misja kończy się powodzeniem, ale konsekwencje długofalowe są odwrotne do przewidzianych przez inspiratorów morderstwa. Koronę otrzymuje Nawarczyk, znany potem jako Henryk IV Burbon. Tuż po objęciu władzy sprzeciwia się wyrażonej niegdyś woli tragicznie zmarłego poprzednika i nie umieszcza jego zwłok w bazylice w Saint-Denis, monumentalnej nekropolii władców Francji, ponieważ obawia się proroctwa. A proroctwo, którego pochodzenie niknie w mrokach czasów, głosiło, że on sam spocznie tam wkrótce po Walezjuszu. Ciało zabitego króla znajduje spokój w tym przeznaczonym mu miejscu nieco później, w 1610 r.

François Ravaillac jest już wtedy dojrzałym mężczyzną. Pochodzi z ubogiej rodziny chłopskiej i być może dlatego upragniona kariera duchownego okazała się dla niego nieosiągalnym wyzwaniem. Stara się o miejsce w zakonie jezuitów, ale i tego mu odmówiono. Zostaje więc prostym guwernerem, służącym i nauczycielem w jednej osobie. Ale nie jest zwyczajnym człowiekiem. Do dziś uchodzi za mistyka, który doświadczał zesłanych prosto z niebios wizji. Być może to właśnie wizje zmusiły go do działania. W maju 1610 r. na jednej z paryskich ulic Ravaillac wskakuje na stopień karety królewskiej i wielokrotnie uderza Henryka IV nożem. Król ginie na miejscu, zamachowcowi nie było dane tak proste i szybkie rozwiązanie. Po dwóch tygodniach wymyślnych tortur nie przyznał się do udziału w jakimkolwiek spisku, zapewne dlatego, że spisku nie było. Po półgodzinnej kaźni konie rozerwały go na strzępy. A Henryk IV zajmuje miejsce obok Walezjusza. Zgodnie z przepowiednią. Podobną do tej, która była ostrzeżeniem dla Cezara, podobną do majaczeń czarownic, które przeraziły Makbeta. Historia nie zawsze jest racjonalna.

Mimo że wszyscy wymienieni skrytobójcy zostali zgodnie potępieni i ukarani, każdy doczekał się też co najmniej cichego uznania. W końcu nie zabijali dla profitów ani nawet we własnym imieniu. Byli jedynie realizatorami boskich nakazów. Obalali tyranów lub wrogie symbole. Symbole, które zmieniały się wraz ze zmianą ośrodków władzy. Usuwaniem królów u schyłku okresu „zabójców – mścicieli ludu” zajął się sam lud, rozgrzany płomieniem rewolucji. Skrytobójcy zaś odkryli inny rodzaj władzy, niebezpieczniejszy nawet niż absolutni monarchowie.

Charlotte Corday pochodziła z niezbyt majętnego, ale herbowego rodu z Normandii. Przyszło jej żyć w czasach rewolucji francuskiej. Wtedy każdy miał już jakieś poglądy polityczne. Młoda Charlotte, mimo że wychowana z dala od paryskiego zgiełku, również je miała – popierała umiarkowanych żyrondystów. Po brutalnym wyeliminowaniu tej frakcji ze sceny politycznej postanowiła ukarać sprawców. Wytypowała najważniejszego w jej mniemaniu: Jeana-Paula Marata, polityka, ale przede wszystkim dziennikarza. Zasztyletowała go w jego własnej wannie. Początkowo Francuzi otoczyli ofiarę kultem, a morderczyni stała się bohaterką czarnej legendy. Potem role się odwróciły: wszak to Marat, demagog i propagandzista, miał na sumieniu niezliczoną liczbę skazanych, dziewczyna z Normandii zaś tylko życie potwora. Co więcej, zapisała się w annałach nie tylko w leksykonach zamachowców, ale wśród tych, którzy uświadomili światu destrukcyjną potęgę mediów masowych.

I jeszcze jedno przy okazji trzeba dodać: Corday jako zabójczyni nie jest, bynajmniej, wyjątkiem potwierdzającym regułę o generalnie męskim charakterze takich działań. Wiele pań ją poprzedzało, jeszcze więcej miało nadejść po niej, u zarania wielkiej emancypacji. I jej nie tak wcale dalekiej krewnej – anarchii.

Bal u anarchistów

Już udział w spektakularnym zamachu wystarcza na ogół, by znaleźć się na kartach rzetelnej encyklopedii. Jaką pozycję należy więc przyznać postaci, której czyn wyznacza nieostre krawędzie dwóch epok? Okres przebudzenia narodów i warstw wcześniej pokrzywdzonych, czas rewolucji i powstań przyniósł zmierzch makabrycznych gestów samozwańczych egzekutorów sprawiedliwości. Zastąpili ich ideowcy delegowani przez tajne organizacje, uśmiercający konkretne osoby, by zasiać strach i chaos w reprezentowanych przez te osoby instytucjach sprawujących władzę. Tych bojowników nazwano anarchistami (niekiedy niezupełnie sensownie, zresztą zakres tego pojęcia zmieniał się w zależności od regionu i sytuacji politycznej) i oni właśnie zdominowali profesję zabójców politycznych w ostatnich dekadach XIX i na początku XX stulecia. Przejście od opisanego wcześniej modelu do nowego było oczywiście płynne i długotrwałe, a kryteria przypisania do jednego z nich mogą mieć tylko wartość porządkującą, a tym samym są z konieczności uproszczone. Dlatego tak trudno sklasyfikować tych, którzy znaleźli się na pograniczu.

W którym katalogu powinien znaleźć się sprawca jednej z najgłośniejszych zbrodni politycznych tamtych czasów, John Wilkes Booth? Ceniony aktor szekspirowski, który zabił prezydenta Lincolna, pasował do niesławnej konfraterni samotnych mścicieli. Jego ojciec był dumny ze swego drugiego imienia: Brutus, a on sam nosił imię na cześć znanego angielskiego radykała, rolę Brutusa natomiast zaliczał do swych ulubionych kreacji scenicznych (choć, prawdę mówiąc, w tragedii Szekspira częściej grywał Marka Antoniusza). Tuż po oddaniu strzałów do wielkiego przywódcy triumfującej Północy zdążył też wykrzyknąć „Sic semper tyrannis”, mieszając w iście romantycznym stylu rzeczywistość z literaturą. Podobnie czynił to w patetycznych wersach listów, napisanych jeszcze przed zamachem i pozostawionych u członków rodziny.

W poczynaniach gwiazdy teatru wiele było szczerego gniewu, ale niewiele spontaniczności. Z pewnością zamach był zaplanowany i Booth nie zaplanował go sam: o tym śledczy wiedzieli niemal od razu po zatrzymaniu i przesłuchaniu ludzi, którzy, jak się okazało, należeli do spisku. Przez cały wiek XX powstawały kolejne teorie doszukujące się spisku znacznie poważniejszego, z udziałem czołowych postaci ówczesnej amerykańskiej sceny politycznej włącznie. Cokolwiek jeszcze odsłoni na ten temat przyszłość, można już teraz stwierdzić, że zamach, który wstrząsnął całym światem zachodnim, cechowała zarówno nieco przerysowana dramaturgia rodem z wcześniejszych epok „heroicznych”, jak i rozmach organizacyjny właściwy nowoczesnym, sformalizowanym ruchom wywrotowym, prekursorom międzynarodowego terroryzmu.

Ale prawdziwą ojczyzną anarchistów była Europa. W Hiszpanii, we Włoszech i Francji najwyżsi rangą urzędnicy państwowi po serii zamachów w Barcelonie i śmierci prezydenta Francji Sadiego Carnota w Lyonie w 1894 r. zaczęli obawiać się wizyt w miejscach publicznych. Za to żurnaliści masowo zjeżdżali na wystawy światowe – ulice w każdej chwili mogły spłynąć krwią, znowu temat na pierwszą stronę! Nie było jasne, kogo należy się obawiać, bo zabójca anarchista nie należał do kręgów bliskich rządzącym, wywodził się raczej z drobnego mieszczaństwa lub ze wsi, był anonimowy w tłumie gapiów. Nie wyróżniał się niczym szczególnym poza rozpierającą go potrzebą zmieniania świata na lepsze i skłonnością do niewłaściwych lektur. Nawet opętani namiętnością młodzi kochankowie w chwilach błogiego odprężenia po miłosnych uniesieniach na sianie sięgali po „Kapitał”. Miguel Angiolillo, Gaetano Bresci, Luigi Lucheni, Paulino Pallas – te nazwiska pobudzały wyobraźnię młodzieńców na prowincji, a każdy z nich już niedługo mógł być tym, który rzuci bombę. Oczywiście, ci zapaleńcy ginęli: na miejscu zbrodni, gdzie dosięgały ich kule gwardii przybocznej lub policji, w egzekucjach, samobójczo, podczas przesłuchań. Nikogo to już nie odstraszało.

Osobny i niezwykle obszerny rozdział tej straszliwej księgi zapisany został w krajobrazach znacznie nam bliższych, w Rosji oraz Polsce pod rosyjskim zaborem. Tutaj idee anarchistyczne miały inne oblicze, ewoluowały w ruchy rewolucyjne i narodowowyzwoleńcze. Lista zabójców i pretendentów jest tak imponująca, że trudno wskazać na niej persony szczególnego znaczenia. Posłużmy się więc jednym przykładem, niepowtarzalnym w wymiarze ludzkim, typowym w wymiarze zdarzeń i charakteru epoki. Ignacy Hryniewiecki do dziś sprawia problemy zachodnim badaczom przedmiotu. Kim on bowiem właściwie był i czemu zrobił to, co zrobił? Syn szlachecki, urodzony w majątku pod Bobrujskiem, wybrał karierę praktyczną, inżynieryjną, rozpoczął więc studia matematyczne w Petersburgu. Szybko jednak ważniejsze niż nauka stały się przekonania polityczne. Hryniewiecki związał się z rosyjskim ugrupowaniem Narodnaja Wola, które dzisiaj z pewnością media nazwałyby terrorystycznym. Dlaczego wybrał bojówkę rosyjską? Może dlatego, że umiemy umierać za Polskę pod każdym sztandarem. Organizacja wyznaczyła miejsce, termin i cel. Prospekt Newski w Petersburgu, 13 marca 1881 r., i najważniejsze, cel: car Aleksander II, w opiniach historyków ostatni z wielkich Romanowów. Grupa zebrała się na miejscu akcji. Piękna współtowarzyszka dała znak we właściwej chwili, ale dwóch rosyjskich kolegów zgubiły nerwy. Obie bomby chybiły celu. Dopiero Hryniewiecki spokojnie podszedł do powozu cara i zwieńczył dzieło. Wyobraźnia rosyjskiego dziennikarza zrodzi potem taki obraz: polski szlachcic i car Matki Rosji ostatni raz spoglądają na siebie. A jeszcze później Stanisław Brzozowski opisze Hryniewieckiego jako Michała Kaniowskiego w „Płomieniach”. Ładunek był silny. Wybuchu nie przeżył ani car, ani szlachcic. Na domiar złego, jak powiedział niegdyś Charles-Maurice de Talleyrand, to było gorsze niż zbrodnia, to był błąd. Bo Aleksander II pragnął reform, poważnych reform społecznych i zaczął realizować ten program. Jego syn i następca, nauczony doświadczeniem ojca, natychmiast powrócił do polityki despotyzmu.

Należy jednak przypomnieć, że nie wszystkim bojownikom pisana była natychmiastowa śmierć, a dla niektórych te krwawe epizody były dopiero początkiem wielkiej biografii. Dzieje polskiego PPS to również dzieje jego Organizacji Bojowej i Frakcji Rewolucyjnej, a przecież z tych kręgów wywodził się sam Józef Piłsudski oraz wielu późniejszych luminarzy życia politycznego II RP. A zresztą, cóż to w Polsce za nowość, że droga do sejmowego fotela zaczyna się na barykadach...

Epokę anarchistów i rewolucjonistów zamknął, przynajmniej symbolicznie, niepozorny student. Ten serbski chłopak, nazwiskiem Gavrilo Princip, nie spodziewał się zapewne, jak strasznym zadaniem obciążył go los. Zafascynowany hasłami nacjonalizmu i zarazem radykalnymi metodami walki w interesie społecznym i narodowym związał się z nielegalnymi organizacjami i wkrótce potem został włączony do grupy mającej wykonać wyrok śmierci na arcyksięciu austriackim Franciszku Ferdynandzie. Princip, chcąc się zapewne wykazać gorliwością po kilku wcześniejszych niepowodzeniach w organizacji, gdzie odmawiano mu udziału w akcjach bojowych ze względu na młody wiek, a przede wszystkim wątłe zdrowie i brak odpowiednich walorów fizycznych (wyglądał raczej na poetę w zaawansowanym stadium gruźlicy), wywiązał się z poleceń doskonale. Następca austriackiego tronu zginął z jego ręki w Sarajewie 28 czerwca 1914 r. Ale echo tych strzałów przerosło oczekiwania spiskowców. Kilka tygodni później wybuchła I wojna światowa, czas morderstw usankcjonowanych o skali przekraczającej wszelkie europejskie doświadczenia.

Parada szaleńców

Obie XX-wieczne wojny globalne zrodziły zabójców zupełnie nowego typu: przywódców totalitarnych potęg gospodarczo-militarnych owładniętych ideą zbawienia ludzkości za pomocą jedynego słusznego ustroju politycznego i równocześnie najdoskonalszej wizji człowieka, gotowych zbawiać ludzkość za wszelką cenę i niezależnie od woli samych zbawianych. Z traumy po tych makrospołecznych eksperymentach świat nie wyleczył się do dzisiaj, a pojęcie zbrodni wobec rezultatów zinstytucjonalizowanego obłędu Hitlera, Stalina i ich naśladowców jakby utraciło swą złowrogą jednoznaczność.

Ale zabójstwo polityczne jako jednostkowy akt przemocy nie rozpłynęło się w mrokach niepamięci historycznej. Powróciło w innej postaci: jako dzieło szaleńców, zainspirowanych co prawda jakimś przekazem politycznym, ale działających w pojedynkę, nieuwikłanych w sieć organizacji, kierowanych przez patologiczną wyobraźnię i niezrozumiałe dla nikogo motywy.

I jeszcze raz niech listę otworzy nasz rodak. Eligiusz Niewiadomski nie był postacią anonimową. Ceniony jako uzdolniony malarz, cieszył się popularnością w środowiskach artystycznych, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1918 r. pracował jako wykładowca historii sztuki, portrecista, a nawet wysokiej rangi urzędnik ministerialny. Przed wojną był zaangażowany w działalność niepodległościową, nigdy nie skrywał swoich sympatii dla idei nacjonalistycznych. Dawał im wyraz w publikacjach na łamach prasy prawicowej.

14 grudnia 1922 r., już po zaprzysiężeniu, Gabriel Narutowicz przejął obowiązki od naczelnika państwa, Józefa Piłsudskiego, i rozpoczął oficjalnie urzędowanie jako pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. Wywodzący się z niezbyt zamożnej rodziny szlacheckiej zamieszkałej na Żmudzi, syn powstańca styczniowego i wybitny inżynier hydroenergetyk (wiele zawdzięczały jego nowatorskim koncepcjom i wysiłkom m.in. Szwajcaria i Niemcy) nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Nominację prezydencką przyjął z wahaniem, podobnie jak fakt, że jego kandydaturę wysunęła partia lewicowa i chłopska, PSL „Wyzwolenie”, do której nie należał i z której programem się nie utożsamiał. Wiedział też, że ma przeciwko sobie niemal całe skrzydło prawicowe. 16 grudnia prezydent przybył na otwarcie dorocznego salonu sztuki w warszawskiej Zachęcie. Tam czekał już na niego Niewiadomski. Oddał do Narutowicza trzy strzały. Pierwszy prezydent II RP zginął na miejscu. Wcześniej tego dnia podpisał ułaskawienie pewnego więźnia. Była to jego jedyna decyzja na stanowisku głowy państwa polskiego.

Niewiadomskiego okrzyknięto szaleńcem. Jako pierwsze uczyniły to gazety prawicowe, zaprzeczając jakimkolwiek politycznym inspiracjom zabójstwa, mimo że przez długi okres poprzedzający to wydarzenie Narutowicz był obiektem bardzo ostrego ataku z ich strony. Podkreślano niestabilność emocjonalną malarza, mnożyły się przykłady jego „dziwnych” zachowań, niektóre z opiniotwórczych środowisk w ogóle dyplomatycznie milczały. Został w regulaminowym trybie osądzony, skazany i stracony. Szaleniec Niewiadomski. Taka interpretacja utrwaliła się w pamięci społecznej...

Polskie zabójstwo prezydenta, mimo pewnego oddźwięku za granicą, miało jednak charakter lokalny. Szaleńca znanego całemu światu raz jeszcze szukać trzeba za oceanem, i to wiele lat później. W 1963 r. napięcie między USA a Związkiem Radzieckim nie zmalało, świat wciąż spoglądał z obawą na poczynania przywódców obu mocarstw, a do tego Stany Zjednoczone musiały stawić czoła bardzo poważnym problemom wewnętrznym, jak pogarszająca się sytuacja finansowa państwa oraz konflikty na tle rasowym. Jeden z najpopularniejszych prezydentów w dotychczasowej historii Ameryki zmagał się z coraz trudniejszymi kwestiami, choć tylko wtajemniczeni zdawali sobie sprawę z tego, że pozornie doskonale zgrana administracja lokatora Białego Domu jest podzielona na frakcje reprezentujące sprzeczne interesy różnych lobby przemysłowych, z militarnym na czele. Amerykańska ulica kochała JFK, ale w zaciszu gabinetów potentatów amerykańskiej gospodarki i polityki Kennedy nie cieszył się już takim szacunkiem i oddaniem. Wprost przeciwnie. Wielu ucieszyłaby wtedy wiadomość o jego śmierci. I stało się.

Przeciętny z pozoru obywatel o biografii przejrzystej jak fabuła powieści pisanej pod wpływem substancji psychoaktywnych, młody biały mężczyzna rodem z Nowego Orleanu zastrzelił prezydenta Kennedy’ego podczas jego wizyty w Dallas 22 listopada 1963 r. Tzw. czynniki oficjalne rychło uznały, że Oswald działał sam i cierpiał na poważne zaburzenia, które kumulowały się przez wiele lat. Krótko mówiąc, w wersji przyjętej przez instytucje rządowe Oswald był samotnym szaleńcem. Jednym z wielu, którzy postanowili uwiecznić swoje nazwiska w XX-wiecznym leksykonie zabójców politycznych. Oswald nie zdołał potwierdzić bądź zaprzeczyć tym teoriom, bo został zgładzony przez innego rozwścieczonego obywatela zaledwie dwa dni po zamachu, przed kamerami telewizji, właściwie na oczach publiczności. Jego sprawa w gruncie rzeczy powielała znany już w tym burzliwym stuleciu schemat, ale miała też nowy aspekt: w winę Oswalda jako samotnego snajpera nie uwierzyło blisko 80 proc. Amerykanów i bardzo wielu uważnych obserwatorów na całym świecie. Z listy zabójców wyrósł, jak dzikie pnącze, pokaźny zbiór teorii spiskowych.

Podobnych Oswaldowi było coraz więcej: Sirhan Sirhan czy kolejny z naszych rodaków – Janusz Waluś. Nazwisk starczyłoby na zapełnienie kilku stron. Niemniej jednak wiele wskazuje na to, że apogeum karnawału samotnych zabójców politycznych świat ma już za sobą. Musieli ustąpić miejsca znacznie skuteczniejszym zawodowcom z międzynarodowych organizacji terrorystycznych i niezwykle niebezpiecznym, bo zupełnie nieprzewidywalnym więźniom własnych urojeń, którzy zaczęli strzelać już nie do przywódców państw, ale do przypadkowych przechodniów, turystów, uczniów, bez względu na wiek i płeć, jeśli tylko uznali ich za stronników wrogich sobie przekonań. Najlepsi analitycy najzamożniejszych agencji wywiadowczych nie są w stanie określić, gdzie i kiedy któryś z nich uderzy ponownie.

Początków nowoczesności należy szukać w czasach, gdy historia staje się własnością zwykłych ludzi. Kiedy to właśnie oni pojawiają się na światowej scenie zarówno w roli pełnoprawnych uczestników, jak i kreatorów dziejowego widowiska. Niewiele wiadomo o Pawle i Marii Czołgoszach. Nie jest nawet pewne, czy tak brzmiało ich prawdziwe nazwisko. Autorzy popularyzujący wiedzę historyczną przedstawiają ich jako polskich emigrantów, którzy opuścili stary kraj w pierwszych latach po upadku powstania styczniowego, ale jeśli przypomnimy, że wyruszali na swoją transoceaniczną wyprawę gdzieś spod Grodna, a może spod Wilna, równie dobrze mogliby być dzisiaj nazywani Białorusinami lub nawet Litwinami (niewykluczone, że pierwotnie ich nazwisko brzmiało: Żołgys) – w II połowie XIX stulecia na ziemiach byłego Wielkiego Księstwa, leżących w granicach zaboru rosyjskiego, kwestie tożsamości etnicznej były wciąż bardzo płynne. Wiemy natomiast, że gdy osiedli już na dobre w stanie Michigan, urodził im się syn, Leon Franciszek, jedno z dzieci z dość licznego potomstwa. Leon był niewysoki, raczej wątłej budowy, nie odznaczał się też nadzwyczajnymi przymiotami intelektualnymi. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ale lubił czytać. I był podatny na idee.

Pozostało 95% artykułu
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy