O szewcu, który ośmieszył Prusy

Jesienią 1906 r. w okolicach Berlina doszło do zdarzenia, które zachwiało wiarą mieszkańców całego cesarstwa w doskonałość pruskich instytucji.

Aktualizacja: 22.10.2017 05:50 Publikacja: 19.10.2017 20:09

O szewcu, który ośmieszył Prusy

Foto: afp

Istnieniem miasta Köpenick (właściwie Cöpenick, aż do zmiany pisowni w 1930 r.) przez całe wieki nikt nie zaprzątał sobie głowy, a miejscowość bywała obiektem rozmów głównie wśród gospodyń chwalących sobie tamtejsze pralnie parowe, podobno najlepsze w okolicy Berlina.

Tak było aż do pamiętnej jesieni 1906 r., której wydarzenia w umysłach wielu mieszkańców miasta, a wkrótce Prus i całego cesarstwa, zasiały wątpliwość, czy aby w ich najdoskonalszym państwie wszystko jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje. A stąd krok do wywrotowej tezy, czy najczcigodniejsze pruskie instytucje warte są owego bezkrytycznego zaufania, które wpajano Niemcom od maleńkości.

Jednak we wtorkowe popołudnie 16 października 1906 r. koła zębate maszynerii biurokratycznej kręciły się jeszcze bez zakłóceń, aż po trybiki zegarka u kamizelki burmistrza Köpenick. I choć wpół do czwartej po południu wciąż nic nie zakłócało procesu ścierania się biurowych zarękawków, przez skrzypienie piór, stukot liczydeł i szelest okólników już można było usłyszeć złowrogie dudnienie nadciągającego chaosu.

Pacyfikacja magistratu w Köpenick

Wtedy bowiem przez stalowy most na Sprewie wkroczył do miasta niewielki oddział wojska z siwym i lekko pochylonym oficerem na przedzie. Kapitan najpierw coś załatwiał w urzędzie pocztowym, po czym żołnierze pomaszerowali wprost do magistratu. Po dwóch grenadierów objęło wartę przy wejściach do ratusza, z surowym nakazem nieprzepuszczania kogokolwiek w obydwu kierunkach. Gdy wojsko wkroczyło do budynku, sierżant otrzymał rozkaz dopilnowania, by żaden z urzędników nie opuszczał swojego pokoju, a gdyby koniecznie musiał, to nawet za potrzebą musi mu towarzyszyć uzbrojony strażnik. Wkrótce ze zgrozy umilkły wszystkie maszyny do pisania, dziurkacze, a nawet łyżeczki w filiżankach.

Po zbrojnym spacyfikowaniu referentów przyszła kolej na grube ryby z pierwszego piętra, gdzie w bezpośrednim sąsiedztwie mieli osobiste gabinety sekretarz Rosenkrankranz i burmistrz Georg Langerhans. Kapitan oświadczył im, że są w imieniu Jego Mości króla Prus aresztowani w związku z malwersacjami funduszy publicznych przeznaczonych na rozbudowę miejskiej kanalizacji. Jakąż bolesną ranę musiało zadać to ambicjom burmistrza, który objąwszy urząd przed dwoma laty, całą energię i siły włożył w unowocześnienie miejskiej infrastruktury.

Langerhans, będąc doktorem prawa, usiłował pobladłymi usty użyć jurystycznych sztuczek, domagając się od oficera pisemnych rozkazów, nakazów i formalnych upoważnień, a co najmniej umożliwienia rozmowy telefonicznej z Urzędem Rejonowym w Teltow lub z mocodawcami kapitana w Berlinie z nadzieją wyjaśnienia tego okropnego nieporozumienia. Do głębi uraziło to oficerską godność dowódcy, oburzonego, że ktokolwiek może oczekiwać ważniejszej legitymacji niż pół plutonu wojska w pikielhaubach i z bagnetami na lufach karabinów. Wystarczająco zadośćuczynił urzędniczej małostkowości, machając przed oczami burmistrza wielką płachtą papieru, przedstawioną jako telefonogram od samego cesarza, i zagroził, że jeżeli Langerhans nadal będzie stawiał przeszkody, zamknie go pod kluczem w jakimś schowku na szczotki. I tak wkrótce wszystkiego się dowie z najmniejszymi szczegółami na berlińskim odwachu, do którego zostanie dostarczony bez zbędnej zwłoki.

Wobec takiego obrotu spraw zrezygnowany burmistrz poprosił tylko o możliwość rozmowy z żoną przebywającą w magistrackim mieszkaniu służbowym, na co kapitan wielkodusznie wyraził zgodę. Oficer zgodził się też na błagania zapłakanej kobiety, by mogła zabrać kilka osobistych rzeczy męża i towarzyszyć mu w drodze do odwachu.

Okazało się, że w okupowanym budynku wraz z urzędnikami został uwięziony także inspektor policji Jaeckel, któremu kapitan pozwolił natychmiast opuścić ratusz. Nakazał mu przy tym surowo, aby policja dopilnowała przestrzegania ładu i porządku w mieście. Pora była ku temu stosowna, bo wieść o zajęciu magistratu szybko obiegła miejscowość i zgromadziła przed ratuszem gorszące zbiegowisko, daremnie rozpraszane przez sześciu miejscowych policjantów. Dowodzący nimi sierżant chciał zdobyć informacje u źródła, w magistracie, został jednak odprawiony przez pełniących wartę.

Tymczasem kapitan, pozostawiwszy burmistrza i jego roztrzęsioną żonę pod strażą, zszedł na parter do pokoju mieszczącego miejską szafę pancerną. Zarządzającemu nią kasjerowi magistrackiemu von Wildbergowi nakazał natychmiastowe sporządzenie bilansu dziennego i wydania mu całej znajdującej się w sejfie gotówki. Urzędnik wpierw stanowczo odmówił rozporządzania pieniędzmi bez autoryzacji burmistrza, uległ jednak groźbom, że prócz defraudacji zostanie też oskarżony o utrudnianie spełniania obowiązków władzom wojskowym. Wildberg drżącymi dłońmi sporządził więc stosowne pokwitowanie, które oficer podpisał, schowawszy pieniądze do worka. Było tego łącznie 4002 marki i 37 fenigów, a po odliczeniu bezużytecznych czeków imiennych 3557 marek w gotówce, czyli równowartość około 90 tys. złotych.

Nieco łagodniej już usposobiony kapitan pozwolił wtedy burmistrzowi zadzwonić do Berlina, ale telefon był głuchy, co tylko potwierdziło obawy Langerhansa, że operację rzeczywiście zarządzono na wysokim szczeblu. Aresztowanych, czyli sekretarza, skarbnika i burmistrza z żoną, załadowano do dwóch taksówek, z jednym żołnierzem pod bronią w każdej. Burmistrz, jako kapitan rezerwy, pod oficerskim słowem honoru przysiągł jednak, że nie będzie próbował ucieczki.

Po odjeździe konwoju kapitan rozkazał pozostałym żołnierzom wytrwać na posterunkach jeszcze przez pół godziny, po czym wrócić do koszar na własną rękę, na co dał im po marce, sam zaś rozpłynął się bez śladu. Po raz ostatni widziano go w kolejowym barze, gdy przed odjazdem pociągu do Berlina wychylał jednym haustem kufel jasnego piwa.

Wyjątkowo obraźliwa mistyfikacja

Stan jeszcze większego osłupienia czekał jednak aresztantów po przyjeździe do posępnego gmaszyska Nowego Odwachu przy Unter den Linden, bo ich zjawienie się wprawiło tamtejszych oficerów w rosnącą konsternację. Okazało się, że nikt tam nie słyszał o żadnych tajnych, jawnych ani specjalnych rozkazach dotyczących ratusza w Köpenick. O sprawie nie miał też pojęcia von Moltke pełniący służbę oficera dyżurnego garnizonu. Co gorsza, mimo starań nikt nie umiał sobie przypomnieć nazwiska tajemniczego kapitana, a im dokładniejszy rysopis wyłaniał się z zeznań, tym bardziej nie przypominał żadnego oficera garnizonu.

Coraz jaśniejsze było, że miasto Köpenick, garnizon, armia i całe Prusy padły właśnie ofiarą żenującej i wyjątkowo obraźliwej mistyfikacji, a rozmiary kompromitacji wzrosły, gdy świadkom wraz z rozsądkiem zaczęła wracać pamięć. Zauważono, że oficer na służbie powinien nosić pikielhaubę, kapitan zaś miał na głowie tylko czapkę, i to nawet bez czarno-biało-czerwonej rozetki z barwami Rzeszy! Ba, ten drobny, wychudzony i przygarbiony staruszek postawą w niczym nie przypominał pruskiego oficera, a prawdę mówiąc, to nawet niezbyt poprawnie mówił po niemiecku.

Jeszcze ciekawsze było, w jaki sposób żołnierze, w przeciwieństwie do kapitana jak najbardziej prawdziwi, trafili pod jego komendę. Czteroosobowy oddział sierżanta Sylta został zatrzymany przez tajemniczego oficera, gdy wracał z rutynowego patrolu w okolicach kąpieliska Plötzensee. Kapitan poinformował podoficera, że ma dla niego całkiem nowe rozkazy, nie dość, że pilne, to także najściślej tajne, pochodzące z równie wysokiego, co tajnego dowództwa, oczywiście najwyższego z możliwych, ale aby niczego nie uronić z tajemnicy, stanowczo zabronił sierżantowi informować o tym przełożonych.

W identyczny sposób kapitan obszedł się z sześcioosobową drużyną kaprala Klapdorha wracającą z ćwiczeń na strzelnicy. Grenadierzy, przyzwyczajeni do tego, że rozkazy oficerów nie podlegają negocjacjom, także nie domagali się dodatkowych wyjaśnień. Kapitan zresztą okazał się nad wyraz ludzki, bo w drodze do Köpenick podczas przesiadki ze Stadbahn na kolej podmiejską, wiedząc, że pozbawił ich posiłku w koszarach, w dworcowej restauracji poczęstował podkomendnych parówkami i piwem. Po wyjaśnieniu sprawy żołnierze biorący udział w awanturze zostali zwolnieni z odpowiedzialności, ponieważ w niczym nie uchybili regulaminom.

Afera, szargająca reputację wszystkich zainteresowanych, natychmiast stała się własnością prasy. Już następnego dnia trząsł się ze śmiechu Berlin, a potem Niemcy i cała Europa. Podobno turlał się ze śmiechu sam cesarz, który zażądał szczegółowego raportu na temat incydentu. O ile można wierzyć doniesieniom „Daily Mail”, uznał rzekomego kapitana za „świetnego faceta”, a cała sprawa napełniła go rodzajem osobliwej dumy z właściwego tylko Niemcom rodzaju dyscypliny.

W posępniejszym nastroju aferę komentowały liberalne gazety. „Berliner Morgenpost” wyraził głęboki niepokój o kraj, w którym mundur wojskowy daje nieograniczoną władzę, a do głosu troski dołączył także „Berliner Volks-Zeitung”. Lewica otwarcie krytykowała społeczeństwo, które na widok oficerskich szlifów dostaje wręcz małpiego rozumu, wykonując bez szemrania każdy, nawet najbardziej idiotyczny lub zbrodniczy rozkaz. Kreślono ponure scenariusze, w których byle porucznik, gdy będzie miał takie widzimisię, zaaresztuje choćby Reichstag.

Wśród zwykłych ludzi afera wzbudzała jednak głównie wesołość, w berlińskich kabaretach publiczność rżała więc z okolicznościowych kupletów, sprzedawano tysiące satyrycznych pocztówek przedstawiających wydarzenie, a w „kapitana z Köpenick” bawiły się nawet dzieci. Upokorzony burmistrz Langerhans podał się do dymisji i wrócił na stanowisko dopiero po tygodniu błagań mieszkańców miasta. Ci chyba rzeczywiście bardzo go sobie cenili, bo w 1915 r. został wybrany ponownie, i to niemal jednogłośnie.

Zniewagi wymierzonej państwu nie zamierzano jednak darować: za głowę szalbierza wyznaczono pokaźną nagrodę 2,5 tys. marek. Po kapitanie pozostały jednak tylko porzucone w jakimś zaułku Tempelhofu oficerskie spodnie i czapka.

Szewc i recydywista

Wszelako gdy 26 października aż czterech prominentnych inspektorów policji osobiście aresztowało blagiera, w żaden sposób nie przywróciło to powagi ośmieszonym instytucjom, a trefnisie dostali więcej powodów do używania sobie z władz. Oszustem, który z taką łatwością wyprowadził w pole doktorów prawa, urzędników, policjantów i wojsko, okazał się bowiem niejaki Friedrich Wilhelm Voigt, który choć po ojcu odziedziczył fach szewca, praktykował głównie zawód więźnia, bo z dotychczas przeżytych 57 lat aż 25 spędził w kryminałach. Pierwszy wyrok za drobną kradzież zaliczył już jako 14-latek, odsiadywanie ostatniej, 15-letniej, kary za rozprucie kasy sądowej w Wągrowcu zakończył wiosną 1906 r. Opuściwszy więzienie w Rawiczu, próbował się ustatkować w Wismarze, ale nie dane mu było cieszyć się morskim powietrzem. Tamtejsze władze zabroniły mu pobytu w całej Meklemburgii, przeniósł się więc do Berlina, gdzie łatwiej było roztopić się w wielkomiejskim tłumie; miał tam poza tym przystań u swojej siostry Berthy.

Ponieważ, wbrew kryminalnym doświadczeniom, szewcem był całkiem niezłym, znalazł zatrudnienie w pracowni obuwniczej. Regularnie chadzał do kościoła, a nawet zżył się z rodziną pracodawcy, którego dzieci wprost uwielbiały Voigta. Praca była jednak nielegalna, bo innej nie można było znaleźć bez stałego zameldowania, zameldowanie zaś uniemożliwiała kryminalna przeszłość i brak oficjalnego zatrudnienia. W ten sposób Voigt znalazł się w pułapce pruskiej odmiany paragrafu 22, a wkrótce i w stolicy spoczęło na nim czujne oko biurokracji. W końcu sierpnia otrzymał od władz natychmiastowy zakaz przebywania w obrębie wielkiego Berlina. Jak Voigt twierdził w czasie rozprawy sądowej, celem zajęcia ratusza w Köpenick nie było rabowanie pieniędzy, lecz kradzież blankietów paszportowych, by móc wyemigrować z kraju. Jednak paszporty można było znaleźć tylko w urzędzie w Teltow, a okupując ratusz, Voigt nie zapytał o nie ani razu. Plotki za to głosiły, że z powodu rozmachu inwestycyjnego w magistrackim sejfie miało być nawet 2 mln marek.

Mundur kapitana gwardii można było skompletować bez trudu w sklepach ze starzyzną w okolicach Postdamer Platz. Voigt kupił nawet oficerską pikielhaubę, ale gdy 16 października przebierał się w uniform na dworcu kolejowym, uznał, że nie ma ochoty spędzić całego dnia w tak niewygodnym nakryciu głowy. Choć nigdy ani dnia nie służył w armii, komend wojskowych nauczył się, gdy wraz z ojcem świadczył usługi szewskie w pomorskich koszarach.

Po przejęciu wojska i przybyciu do Köpenick Voigt zakazał poczcie realizowania wszelkich połączeń telefonicznych i telegraficznych przez najbliższą godzinę – stąd wzięło się milczenie telefonu burmistrza. Szczególnym jednak dowcipem było podpisanie pokwitowania za zrabowane pieniądze nazwiskiem von Malzahna, naczelnego dyrektora więzienia w Rawiczu. Po wszystkim, wciąż w mundurze, Voigt odjechał pociągiem na stację przy Friedrichstrasse, gdzie w drogim sklepie kupił cywilne ubranie. Prawdę mówiąc, sam nie wierzył, że cała ta maskarada nie tylko przebiegnie tak gładko, ale że w ogóle się uda.

Voigt stanął przed berlińskim II Trybunałem Karnym 1 grudnia 1906 r., oskarżony o zuchwałą kradzież, bezprawne pozbawienie wolności, oszustwo, fałszerstwo, bezprawne sprawowanie władzy publicznej i nieuprawnione noszenie munduru. Mimo jednak powagi oskarżeń i kryminalnej przeszłości szewca zapadł dość łagodny wyrok czterech lat więzienia, a współoskarżonym mimowolnie stał się też policyjny system nadzoru nad byłymi więźniami.

Legenda kapitana z Köpenick

Sympatia opinii publicznej od początku była po stronie Voigta. „Kapitan z Köpenick” jeszcze przed procesem dostawał w areszcie setki listów wyrażających poparcie, a nie brakło nawet intratnych ofert pracy. Mężczyźni masowo słali do więzienia alkohol, a panny i mężatki słoje z własnoręcznie przyrządzonymi konfiturami. Wśród prezentów prócz pieniędzy znalazł się nawet kompletnie urządzony warsztat szewski. Z zasądzonych czterech lat Voigt nie przesiedział nawet dwóch, bo w 1908 r. ułaskawił go cesarz Wilhelm II. Czas spędzony w więzieniu w niczym nie osłabił legendy „kapitana”. Gdy 16 czerwca Voigt przekraczał bramę więzienia w Tagel, czekała na niego prasa i tłum wielbicieli. Do Rixdorf, gdzie się zatrzymał u siostry, przez dwa dni ciągnęły pielgrzymki entuzjastów z trudem kontrolowanych przez policję.

Voigt dzięki wrodzonej obrotności zdołał się uczciwie dorobić na swoim przestępstwie. Już drugiego dnia wolności zainkasował 200 marek za nagranie swojego głosu na płycie gramofonowej. Dwa dni później wziął udział w odsłonięciu własnej figury woskowej w Panopticum Castans na berlińskiej Unter den Linden, gdzie przemawiał do tłumu i podpisywał zdjęcia niczym gwiazda kina. Tajemnicza pani Wertheim zafundowała mu dożywotnią rentę w wysokości 100 marek miesięcznie, otrzymał także etat kasjera teatrzyku rewiowego w Kilonii za 250 marek.

Przez dwa lata Voigt krążył po całych Niemczech, występując w cyrkach, na targach i w knajpach, wszędzie sprzedając swoje zdjęcia, wedle upodobania klientów: w mundurze lub po cywilnemu. W 1909 r. w Lipsku uroczyście zainaugurował promocję swojej autobiografii „Jak zostałem kapitanem z Cöpenick”, po czym z cyrkiem Barnum and Bailey wziął udział w tournée po Europie. Jego figura woskowa stanęła także w londyńskiej galerii Madame Tussaud. Ponieważ władze utrudniały mu odczyty i spotkania z publicznością, sam zaczął występować na scenie teatralnej, grając samego siebie w popularnej komedii, która z powodzeniem objechała sceny Drezna, Wiednia i Budapesztu.

W 1910 r. Voigt dorobił się dostatecznie, aby zdobyć obywatelstwo Luksemburga i zrezygnować z publicznych występów. Zarabiał na życie jako kelner i szewc, ale zgromadzony majątek pozwalał mu wieść dostatnie życie. Był jednym z pierwszych posiadaczy samochodu w Wielkim Księstwie, a w 1912 r. kupił dom przy Rue du Fort Neipperg. Z przedstawicielami swej porzuconej ojczyzny miał nieprzyjemność spotkać się jeszcze raz jesienią 1914 r., gdy wojska niemieckie na krótko zajęły Księstwo, ale po przesłuchaniu został zwolniony.

Niestety, Voigta zrujnowały inflacja i powojenny kryzys. Zmarł na zapalenie płuc 3 stycznia 1922 r. i jako nędzarz został pochowany na koszt miasta. O tożsamości zmarłego dowiedział się tylko stacjonujący w mieście oddział francuskich żołnierzy, którzy podczas pochówku oddali „kapitanowi z Köpenick” honory wojskowe. Grób długo pozostawał zapomniany, aż do 1961 r., gdy kamienny nagrobek sprawił mu zarząd cyrku Sarrasani.

Sprawa znów odżyła, gdy w 1999 r. grupa posłów do Parlamentu Europejskiego wpadła na absurdalny pomysł przeniesienia grobu do Berlina i uczynienia z niego symbolu walki Niemców z pruskim militaryzmem. Na szczęście projekt upadł z powodu oporu władz Luksemburga. Chociaż, kto wie, może byłby to jeszcze jeden udany dowcip z nadętych polityków oraz biurokratów, godny „kapitana z Köpenick”.

Istnieniem miasta Köpenick (właściwie Cöpenick, aż do zmiany pisowni w 1930 r.) przez całe wieki nikt nie zaprzątał sobie głowy, a miejscowość bywała obiektem rozmów głównie wśród gospodyń chwalących sobie tamtejsze pralnie parowe, podobno najlepsze w okolicy Berlina.

Tak było aż do pamiętnej jesieni 1906 r., której wydarzenia w umysłach wielu mieszkańców miasta, a wkrótce Prus i całego cesarstwa, zasiały wątpliwość, czy aby w ich najdoskonalszym państwie wszystko jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje. A stąd krok do wywrotowej tezy, czy najczcigodniejsze pruskie instytucje warte są owego bezkrytycznego zaufania, które wpajano Niemcom od maleńkości.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie